Nas, mieszkańców Kielc, zwycięzca tegorocznego "Nurtu" nie zaskoczy ani argumentami, ani postawioną tezą. "Czekając na sobotę" znudzić może nawet, uśpić trochę, chociaż nie powinien.Film Morawskich, autorów osławionej "Ballady o lekkim zabarwieniu erotycznym", nie mówi o konkretnym miejscu, mimo że miejsce, czyli polska prowincja, Pcim Dolny, jest w nim istotne i swoją wagę ma. Trawniki, Sosnowiec, Wola Cygowska, Koneck – wszystkie te wagony odznaczone są na mapie przez twórców zawsze w odniesieniu do lokomotywy, warszawskiej stolicy. Znaczy to, że Trawniki są od niej oddalone tyle i tyle, Wola Cygowska tyle i tyle, a już, Matko Boska, takie rzeczy się tam dzieją, o rzut beretem. Marazm, panie, nuda, wiocha, Wypizdów i ślizg starym polonezem.
Zasiądą później przy frappuccino dwaj demiurgowie z Wawy, Wrocka albo Kato i erudycję dedykowaną rozpaczy sobie z dziubków pospijają, bo właśnie obejrzeli "Z kamerą wśród zagubionego ogniwa ewolucji".
– Widziałeś?
– Mocne. Jak im pomóc?
– Dam ci linka.
Phi. A czym niby taka parka często różni się od jednego z bohaterów rozbrajającego wyznaniem, że "kosi trawę, jak urośnie"? Owszem, zaprowadzi dziewczynę do teatra, nie na kebaba, upije się winem, nie "mózgojebem", pójdzie na wystawę do Pałacu Kultury, a nie wystawę spod budki z piwem i w końcu na koncercie jazzowym posłucha, a nie pomaca tancerkę w nocnym klubie "Nokaut". Więcej depresji własnych potrafił będzie nazwać. Weźmie pigułę, bo indywidualny ból istnienia, a nie dlatego, że inni brali i było fajnie. Ale, czy european middle-class, obywatel świata, zawsze wie, co chce zrobić ze swoim życiem? Haruje od poniedziałku do piątku, żeby wstawić się winem gwiazdkowej restauracji, bez upodlania sosnowiecką gwiazdką porno. Założenia bywają podobne. To nie jest więc film o miejscu, socjologiczne wytknięcie palcem – "patrz, są i takie krainy". Jeśli potraktujemy go w ten sposób, to zirytowani niezaskoczeniem przejdziemy obok, śniący, schocholeni, zawstydzeni własną nudą. Przecież do patologii nie trzeba telewizora, wystarczy nam wrzask sąsiada za ścianą.
Ale "Czekając na sobotę" to film przede wszystkim o człowieku, który człowiekiem jest zawsze i wszędzie. Ze swoją nadzieją na lepiej i własnym fatalizmem wrodzonym, bo pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da. W takiej interpretacji daje po gębie i potrafi ścisnąć za gardło. Najbardziej przejmującymi scenami są te zaprogramowane jako niewielkie, mało atrakcyjne cytatowo. Syn, który odrzuceniem dwóch przyniesionych przez ojca kotków, chce go skrzywdzić mszcząc się za dawne winy; niby błahe, ale emanujące uczuciową siłą "brat to brat" zamiast "kocham"; "mam bardzo dobre dzieci" w ustach płaczącej matki, która nieba by im przychyliła, ale wraz z nimi może jedynie czekać na sobotę.
Los człowieka oczywiście jest też determinowany przez miejsce. Obywatele wsi Trawniki są przaśni, trącą mentalną myszką i gadżeciarsko dryfują tam, gdzie wielka Warszawa była 20 lat temu. U nich buty i dres adidasa to wciąż spory szpan, kupiony na raty skuter stanowi niespotykany obiekt jeżdżący, a ukraść to można rower, nie kapliczkę maryjną. Kapliczkę już kradnie się "po złości". Młodzież spotyka się w dużym pokoju, całość przypomina albo reżyserką ustawkę albo autentyczną mszę, i kciukami wypstrykuje setki wiadomości, łącząc się z młodzieżą w domu obok. Epicentrum życia duchowego (gdzie można zapomnieć o doczesnym), świętą Mekką, jest dla nich klub taneczno-erotyczny "Nokaut" – źródło utrzymania na dusznej powierzchni. Całkowicie naga, obmacywana przez napaloną gawiedź, striptizerka odgrywa wręcz rolę bogini, posłańca dobrej nowiny. Wokół dzieci rodziców piją piwo, a rodzice dzieci zarabiają na sprzątaniu i sprzedaży puszek. Nic innego do roboty nie ma. "Jak się nie ma co robić, to się z nudów wszystko robi" – mówi na początku chłopak od koszenia trawy.
Ma rację. Może robić wszystko. Czasem nawet więcej niż dwóch demiurgów z Wawy, których możliwości spisane są w ramach prawnie określonych wolności. Jego koleżanka nie chciałaby mieszkać w mieście, bo "w bloku nie można posłuchać głośno muzyki", a kolega może przespać się w rowie i nikomu to nie przeszkadza. Biała plama ma swoje zalety.
Życie jednak i tak sprowadza się do umiejętności wypłukania choćby ziarenka szczęścia w mniej lub bardziej, ale zawsze rozczarowującej rzeczywistości. Niezależnie od współrzędnych.
Grzegorz Rolecki