Dwa słówka o ”Spiricie”…

”Spirit – Duch miasta” to film, na który trzeba popatrzeć z przymrużeniem oka, aby nie potraktować go jako kino klasy B.Moje wyjście do kina na „Spirita” było spowodowane – jak to często bywa – ciekawością jak też udała się ekranizacja kolejnego komiksu. Tym bardziej, że oto legenda historii obrazkowych Frank Miller przenosi na ekran postać z komiksów równie znanego Willa Eisnera.

„Spirit – Duch miasta” to opowieść o policjancie, który „przywrócony” do życia czuwa nad swoim ukochanym miastem i rozprawia się w przebraniu z przestępcami – w tym ze swoim największym wrogiem Octopusem. Tak więc mamy historię, mamy superbohatera i superprzestępcę, a nawet kręcące się obok nich seksowne kobiety – niby wszystko jest, ale cóż – wrażenia po filmie dość mieszane.

Uwagę zwracają przede wszystkim tak bardzo przerysowane postaci, że z czasem stają się wręcz groteskowe. Dialogi u Millera są sztuczne, patetyczne i momentami naprawdę nudne. Jest oczywiście parę scen i tekstów, które mogą wywołać uśmiech, ale jest ich zdecydowanie za mało. Wizualnie film przypomina „Sin City” i „300”, więc Ci, którym ta estetyka nie odpowiadała z pewnością nie będą „Spiritem” zachwyceni.

Generalnie film jest bardzo przestylizowany – ale może właśnie o to chodziło? Komiksy, na podstawie których „Spirit” powstał kpiły z opowiastek detektywistycznych, więc może ich ekranizacja bazuje na takim samym pomyśle?

Jedno jest pewne – „Spirit” jest produkcją, do której należy podejść z dystansem i odpowiednim nastawieniem – jako gry z konwencją. Wtedy oglądanie go może być całkiem przyjemne (choć nie sądzę aby film rzucił kogokolwiek na kolana). W innym przypadku po seansie czeka tylko rozczarowanie.

Katarzyna Mazur