Dom latających sztyletów

Moja znajoma – bardzo zakręcona artystka powiedziała pewnego dnia – ”Dom latających sztyletów”, musisz to zobaczyć! Koniecznie. Kiedy ona mówi „koniecznie”, to nie ma przeproś, trzeba zobaczyć.Ostrzegawcza lampka kontrolna zaświeciła się w mojej głowie kiedy wypowiedziała słowo „Chiński” – wschodnie produkcje, skupiające się na „mocnym kopaniu”, mnie nie pasjonują. Jednak moja czujność szybko zostala zagłuszona potokiem przymiotników, ktore bardzo lubię: kolorowy, subtelny, magiczny, i z romansem w tle – to juz nie przymiotnik, ale i tak bardzo przyjemny 🙂 Namówiła mnie i w przeraźliwie leniwą niedzielę z biletem w ręcę zrobiliśmy desant na Kinoplex (liczba mnoga, bo w towarzystwie :))

Pierwsze 15 minut było świetne – mnóstwo kolorów, subtelność rysów twarzy aktorów, orientalny klimat, walki w artystycznych ujęciach…. Szczególnie urzekają sceny w Domu Uciech i taniec „echo”. Ale później zaczęły się komplikacje w postaci dialogów – jakby żywcem wyjętych z brazyliskich seriali – i samą akcją filmu… Nie dość, że wątek jest zagmatwany, to na dodatek momentami przerażająco idiotyczny.

Mam mnóstwo wyrozumiałości dla wizji artystycznej reżysera, ale albo rewelacyjna wizja w świetnym wykonaniu, albo wciągająca i zaskakująca akcja. Choć tego ostatniego tu nie brakuje, nie ma w tym nic pozytywnego, bo zastanawianie się co chwilę „o co chodzi” to nie jest sposób na dobry film. Najlepszym wyznacznikiem jakości „Domu latających sztyletów” niech będzie fakt, że tym razem było mi w Kinoplexie strasznie niewygodnie, co zdarza mi się baaardzo rzadko…

Zdecydowanie nie polecam, mój towarzysz też nie poleca, i mnóstwo recenzentów filmowych również, ale najlepiej przekonajcie się sami 🙂
A co do mojej znajomej artystki… Nadal wierzę w jej filmowe gusta ale już z większą dozą ostrożności…