Wczorajszego wieczoru wraz z koleżanką wybrałam się do kina na melodramat pt. „Dirty Dancing 2”. Akcja filmu rozgrywa się na Hawanie, jesienią 1958 r. Blond prymuska, 18-letnia Katey Miller, przeprowadza się z rodziną na Kubę, gdzie ojciec otrzymuje intratną posadę. W ekskluzywnym hotelu Oceana, w którym mieszka, poznaje przypadkiem młodego kelnera – Kubańczyka Javiera, który okazuje się być rewelacyjnym tancerzem.Katey postanawia nauczyć się przesyconych erotyzmem ruchów tanecznych i namawia Javiera do uczestnictwa w konkursie tańca latynoskiego w klubie The Palace. Główną nagrodą jest 5 tys. dolarów i wycieczka do Stanów. Żeby zestroić swoje ciała w harmonijną jedność, oboje trenują w nocnym klubie La Rosa Negra (odwiedzanym wyłącznie przez miejscowych) i na hawańskich plażach. Powoli rodzi się między nimi miłość, co wzbudza niepokój rodziców dziewczyny. Zakochana para dostaje się do finału, lecz w wygraniu przeszkadza im wkroczenie partyzantów Fidela Castro do Hawany.
Dawno nie widziałam czegoś tak doskonale sztampowego i pozbawionego jakkolwiek pojmowanej autentyczności. Poczynając od scenografii (Uwaga! Świeżo malowane!) i kostiumów „jak spod igły”, co sprawia, że nawet kubańska bieda jest wyprasowana i schludna. Poprzez stereotypową fabułę i poprawną grę aktorów. Aż po muzykę i taniec, które odgrywają w tym filmie jedną z dwóch głównych ról. Wszystko jest pod absolutną kontrolą, a pojawiające się napięcia i problemy są natychmiast rozładowywane i łagodzone w stylu hollywoodzkich happy endów.
W sumie wielka i dorodna filmowa landryna w eleganckim celofanowym opakowaniu. Najbardziej rozbawiła mnie poprzedzająca opowieść informacja na ekranie, że „film oparty jest na prawdziwych faktach”.