”Death Proof” – arcydzieło z filmowego śmietnika

Czasami okazuje się, że w tandetnym kinie klasy B tkwi olbrzymi potencjał – musi go tylko wykorzystać reżyser taki jak Quentin Tarantino. Twórca „Pulp Fiction” po raz kolejny udowodnił, że jest obdarzony wyobraźnią i talentem. Jego najnowsze dzieło „Death Proof” właśnie weszło na ekrany kin.Najnowsza produkcja Tarantino to część zrealizowanego do spółki z Robertem Rodriguezem projektu „Grindhouse”. W Stanach Zjednoczonych grindhouse’ami nazywano kina, w których na specjalnych seansach wyświetlano dwa „dzieła” klasy B. Filmy pokazywane w tego typu kinach klasyfikowano zazwyczaj jako exploitation – brutalne, czysto komercyjne, realizowane zazwyczaj niedbale, przy niewielkich nakładach finansowych. I choć takie pokazy zniknęły na dobre wraz z rozwojem rynku wideo, Tarantino i Rodriguez postanowili wskrzesić ducha grindhouse’ów.

Ich wspólne dzieło to podwójny seans, przedzielony serią zwiastunów fikcyjnych filmów, nakręconych przez najgorętszych twórców współczesnego horroru: Eli Rotha („Hostel”), Roba Zombiego („Bękarty diabła”) i Edgara Wrighta („Wysyp żywych trupów”). Jedną z zajawek nakręcił też sam Rodriguez i zachęcony efektem postanowił zrealizować na jej podstawie pełnometrażowy film „Machete”, który trafi bezpośrednio na płyty DVD.

Do Europy, gdzie tradycja grindhouse’ów nie istnieje, produkcja trafia podzielona na dwie części. „Death Proof” został ciepło przyjęty m.in. na festiwalu w Cannes, „Planet Terror” Roberta Rodrigueza będzie miał swoją europejską premierę w Wenecji. Nie oznacza to bynajmniej, że Tarantino potraktował widzów ze Starego Kontynentu po macoszemu. I jakby chciał się odwdzięczyć Europie (to w końcu w Cannes otrzymał w 1994 roku Złotą Palmę za „Pulp Fiction”), przemontował „Death Proof”, dokładając blisko trzydzieści minut materiału nie pokazywanego w Stanach Zjednoczonych.

Akcja „Death Proof” dzieli się na dwie części. W pierwszej kilka znudzonych dziewcząt w podrzędnym barze spotyka Kaskadera Mike’a (Kurt Russell). Podstarzały facet początkowo czaruje kobiety opowieściami o występach w filmach, stawia kolejne drinki, by wreszcie okazać się psychopatycznym zabójcą, mordującym upatrzone wcześniej dziewczyny. W drugiej połowie filmu sytuacja się jednak odwraca. Mike stanie bowiem oko w oko z inną grupą kobiet, które jednak nie zamierzają dać się zastraszyć.

Zgodnie z „najlepszą” tradycją filmów exploitation Tarantino nie poświęcił zbyt wiele uwagi ani scenariuszowi (historia opowiedziana w „Death Proof” jest – co tu kryć – banalna), ani logicznemu konstruowaniu akcji, ani wreszcie budowaniu sylwetek bohaterów. Tu liczy się przede wszystkim akcja, przerywana długimi, fenomenalnie napisanymi i bardzo zabawnymi dialogami. Film jest przy tym znakomicie wystylizowany: niedbałe zdjęcia (ich autorem jest sam Tarantino, to jego debiut w roli operatora), oszczędne dekoracje, fabuła podporządkowana akcji. Aby spotęgować wrażenie, że oglądamy produkcję wyciągniętą z lamusa, reżyser postarzył film: chwilami porysowany obraz skacze, gubi kolor, przeskakuje o parę sekund, jakby z kopii wycięto kilka klatek.

W swoim stylu Tarantino cytuje też liczne filmy, nie skupiając się jednak wyłącznie na zapomnianych produkcjach exploitation. Odwołuje się również do klasyki kina sensacyjnego: „Bullita”, „Znikającego punktu” czy „Konwoju”. I równie często cytuje samego siebie: a to pojawiają się czwartoplanowe postaci z „Kill Billa” czy „Od zmierzchu do świtu”, a to któraś z bohaterek zacytuje dialogi z „Pulp Fiction”. Nawet jedną z głównych ról zagrała nowozelandzka kaskaderka Zoe Bell, wcześniej pracująca na planie obu części „Kill Billa”.

To nie oznacza jednak, że Tarantino stał się epigonem swojej własnej twórczości. Wciąż doskonale bawi się kinem, czerpie radość z żonglowania kliszami i układania na nowo klocków, którymi nikt inny się już w Hollywood nie bawi. Na szczęście jego fascynacja w równym stopniu udziela się widzom.

Jakub Demiańczuk dziennik.pl