Zadając sobie zmysłowe pytanie, czego wonie zawiera „Antychryst” Larsa von Triera, nie mam wątpliwości – są to podszyty strachem i żądzą pot, żelazista krew i rdza, nasienie, a wszystko to zatopione w oszałamiającej woni ziół z ogrodu Eden.W obrazie poznajemy tylko dwie osoby, Jego (Will Dafoe) i Ją (Charlotte Gainsbourg). Związek, rozpadający się po stracie. W rewelacyjnej scenie prologu („Antychryst”, podobnie jak „Przełamując fale” składa się z kilku opatrzonych symbolicznymi tytułami rozdziałów) widać przyczynę rozpadu: ich kilkuletni synek wypadł z okna w trakcie, gdy Oni kochali się. Ona – wrażliwa kobieta dręczona poczuciem winy, wpada w potworną depresję. Jej mąż – ceniony psychiatra – stara się jej pomóc. Chce nazwać i usunąć jej lęki, wyjeżdżają razem do domku w idyllicznym Edenie. Z biegiem czasu terapia zamienia się w przeprowadzaną z premedytacją operację na skatowanym, półżywym umyśle. Co wywołuje makabryczną reakcję zwrotną ze strony udręczonej kobiety. W kolejnych częściach opowieści żona ogłusza męża ciosem kamieniem w podbrzusze, wkręca mu wiertło w nogę, rękami doprowadza do wytrysku już nie spermy a krwi, nieomal żywcem go grzebie, by ostatecznie brudnymi, zardzewiałymi nożyczkami samej sobie amputować clitoris. Wszystkie te potworności, utrzymane w barwach tak zimnych jak związek dwojga bohaterów (za które odpowiada Anthony Dod Mantle, tegoroczny zdobywca Oscara za zdjęcia do „Slumdoga”), „dzieją się” w symfonii zwykłych dźwięków wydawanych przez naturę, z założenia kryjącą w sobie błąd. Dźwięki te osaczają ludzi nie mniej, niż ich jednostkowe, życiowe dramaty. Szum kropli deszczu uderzających o blaszany parapet, stukot sypiących się na dach żołędzi, szmer traw, odgłosy toczącego się, bezlitośnie tętniącego życia.
Tytułowy Antychryst nie jest „Kimś”, ale „Czymś”: to natura, zaprojektowana od początku przez miłosiernego i dobrego Boga z defektem. Zło siedzi w ziemi, w trawie, w korzeniach nienaturalnie rosłego drzewa życia i w zeschniętym, pustym w środku pniu drzewa poznania dobrego i złego. Które de facto nie ma racji bytu, bo w słowniku natury nie istnieją pojęcia „dobro”, „zło”. Natura jest etycznie obojętna, a ziemskie trwanie to przewrotna loteria: nawet spółkowanie mające dawać życie, czasem jest je w stanie odebrać. Zło także stworzył Bóg: czy też – idąc odważnie tym tropem – sam Bóg jest Złem, to przecież On tętni w wodzie, którą łapczywie ssiemy.
Wydaje mi się, że „Antychryst” faktycznie może być wyrafinowaną prowokacją, wymierzoną przeciwko wszystkim tym, którzy uważają świat za skończony twór, „harmonijną konstrukcję, w którego pięknie widać rękę dobrego, miłosiernego Stworzyciela” – jak przeczytałam w jednej z recenzji. Dla mnie film mówi o odwracaniu się ról w relacji kat-ofiara, pokazuje dualną naturę kobiety – matki, żony i kochanki, unaocznia etyczną obojętność świata i w pewnym sensie obnaża twarz Stwórcy. Eden gnił od samego początku, a nasze „teraz” jest bezpośrednią kontynuacją tego procesu. Film jest także studium popadania w obłęd, w jego tle zresztą czai się depresja Triera, który scenariusz pisał w trakcie psychoterapii.
Jeżeli ktoś zna dzieła twórcy „Dogmy”, nie powinien poczuć się zgorszony obrazem, który zobaczy. Film idealnie wpasowuje się w kontekst jego twórczości. Gwizdy jakie rozległy się po projekcji w Cannes, były reakcją obronną w odpowiedzi na pokazane okrucieństwo, seks i potworność, dużymi kroplami metodycznie drążące umysł widza. Obraz faktycznie poraża wysublimowaną estetyką, setkami symboli i aluzji, aktorską grą wyraźnie szarpiącą tak widza, jak i aktora. Niepokój jaki budzi, rodzące się pytania, emocje, rozpieprzona noc i dzień po zobaczeniu. Ja – polecam. W kontekście twórczości Triera – arcydzieło.