„127 godzin” to jeden z najciekawiej zrealizowanych filmów 2010 roku a przy okazji opowiadający wstrząsającą i opartą na faktach historię. Zdobywca Oskara reżyser Danny Boyle miał ciężki orzech do zgryzienia, pokazując opowieść o młodym człowieku uwięzionym w szczelinie – można by rzec, że historia zbudowana została na jednym aktorze i jednej klaustrofobicznej dziurze.
Aron Ralston (James Franco) młody mężczyzna, o wielkim temperamencie wyrusza na weekendową wyprawę w góry Utah, by oddać się swojej pasji – wspinaczce. Razem z nim podziwiamy przepiękny krajobraz wyludnianych gór i łapiemy promienie słońca, które w naszym zimowym krajobrazie są rzadkością. Aron jak przystało na poszukiwacza przygód, oprowadza dwie poznane turystki po zakamarkach gór, pokazując im odkryte przez siebie tajemnicze zakątki. Po całkiem udanym początku weekendu, wyrusza sam na dalsze zwiedzanie, w pewnym momencie osuwa się wąską szczelinę skalną, a jego prawa ręka zostaje przygnieciona przez potężny głaz. Aron szybko uświadamia sobie, że w tak opustoszałym miejscu, z małymi zapasami wody i jedzenia i ekwipunkiem w postaci kamery wideo, chińskiego scyzoryka i lin, nie ma za dużych szans na przeżycie. Jego walka potrwa 5 dni i 5 nocy…
Film zaliczam do gatunku ciężkich do zrealizowania – no bo jak zainteresować publiczność przyzwyczajoną do szybkich zwrotów akcji, mnogości przedstawianych miejsc i rozbudowanej obsady aktorskiej. Jak zbudować film mając w ekwipunku jednego aktora, szczelinę, kamerę video i kiepski scyzoryk?. Byłam bardzo ciekawa jak poradzi sobie z tą emocjonalną historią, mistrz montażów i ciekawych rozwiązań – angielski reżyser Danny Boyle.
Jak zwykle się nie zawiodłam – film który powinien być nużący nie nudził ani chwile. Reżyser zrealizował film żywy, emocjonujący i bardzo intensywny. Boyle zastosował szereg zabiegów np. retrospekcje pokazujące dzieciństwo bohatera, jego pierwsze zachwyty górami, jego stosunek do życia, rodziców, miłości. Dzięki temu poznajemy bohatera nie tylko poprzez działanie w tragicznej sytuacji, ale również w codziennych sytuacjach. Świetne są tragikomiczne scenki w których Aron przypomina sobie, że przez własny lekkomyślny charakter nie powiadomił nikogo gdzie jedzie. Jedną z najlepszych scen mamy gdy Ralston nudząc się przeprowadza sam ze sobą wywiad – pokazując przy tym własną głupotę i duże poczucie humoru, które go ratuje w najgorszych sytuacjach. Gdybyśmy widzieli tylko walkę o przeżycie bohatera, film stał by się nużący i emocjonalnie nie do wytrzymania, dlatego wstawki spełniają funkcję nie tylko poznawczą ale i relaksacyjną.
Ale wszelkie zabiegi montażowe nie pomogłyby obrazowi, gdyby nie prawdziwa wstrząsająca historia i bardzo ciekawy charakter głównego bohatera. Ralston to ciekawy świata, odważny ryzykant. Sam stanowiący o sobie, nie oglądających się na innych mężczyzna, który tak naprawdę wybrał życie w samotności. Z drugiej strony człowiek o wielkim poczuciu humoru, nie trącący zimnej krwi, który nie poddaje się w beznadziejnej sytuacji. I choć zdaje sobie sprawę, że on sam dążył do "swojego kamienia" przez całe życie to robi wszystko by z tej szczeliny się uwolnić.
Nie sposób nie pochwalić młodego Jamesa Franco, który do tej pory kojarzył mi się z filmów o człowieku pająku – Spider Man – po „127 godzinach” i nominacji do Oskara Franco będzie na pewno rozchwytywanym aktorem.
Wyszłam z filmu z niebywałym optymizmem i wiarą w ludzką siłę. Jest to film o przetrwaniu, a także obraz młodego mężczyzny, lekkomyślnego ryzykanta, który dzięki tragicznej sytuacji nauczył się nie tylko cenić życie, ale także ludzi, którzy go otaczają. Więc tak naprawdę film to wielka pochwała życia.
Żaneta Lurzyńska, www.mystic.bloblo.pl