Szkołę teatralną kojarzyłem ze szkołą baletową wypełnioną zniewieściałymi chłopcami i ładnymi dziewczynami. – mówi Wojciech Niemczyk, aktor Teatru Żeromskiego w Kielcach, w rozmowie z Magdaleną Mius.Kiedy byłem małym chłopcem…
Chciałem zostać strażakiem. Przez wiele lat jeździłem na wakacje na wieś do dawnego województwa kieleckiego. Tam miałem dużą rodzinę. Wujek był komendantem ochotniczej straży pożarnej i praktycznie wszyscy mężczyźni z tej rodziny należeli do OSP. Zawsze mnie to fascynowało. Pewnej nocy zobaczyłem jako pierwszy pożar stodoły u sąsiada i obudziłem wujka, który z kolei zaalarmował całą wieś. Ależ byłem z siebie dumny! Niestety, nie udało się jej uratować.
A potem?
Potem chciałem zostać hokeistą, piłkarzem albo mistrzem sztuk walki, ale szybko przejrzałem na oczy – w polskich klubach nie było pieniędzy na nic. To była trudna decyzja, ale postanowiłem iść do zwykłego liceum.
Dlaczego kierunek humanistyczny?
Kompletnie nie wiedziałem, co będę robił. To było trochę na przekór wszystkim dookoła, bo większość jednak wybierała technikum. Kilku moich kolegów również poszło do liceum, ale oni chcieli iść na politechnikę. Ja nie. Potem gdzieś pojawiła się archeologia. Zawsze miałem zamiłowanie do historii.
Archeologię zacząłeś, ale nie skończyłeś.
Bo, dzięki splotowi zdarzeń związanemu z pewną osobą, zacząłem myśleć o szkole teatralnej. Pomyślałem, że mogę spróbować. Co mi szkodzi? Zwłaszcza, że styczność ze sceną miałem za sprawą pięcioletniej gry w zespole rockowym. No i się udało! A jak się udało, to już nie zastanawiałem się, co by było gdyby.
Wtedy ostatecznie postawiłeś na teatr?
Tak. Kompletnie nie wiedziałem, co to jest szkoła teatralna. Kojarzyłem ją ze szkołą baletową. Podejrzewałem, że spotkam tam wielu zniewieściałych chłopców i ładne dziewczyny. Pamiętam do dzisiaj mój egzamin. Zobaczyłem tych ludzi – śpiewających i krzyczących na korytarzu. Czułem się bardzo skrępowany. Paliłem papierosa za papierosem, nie mogłem sobie z tym poradzić. Jak oni mogą być tak porąbani? To znaczy wiedziałem, że mogą nawet bardziej, tylko nie widziałem żadnego sensu w pokazywaniu tego wszystkim wokół. „Nie wiem, czy chcesz żebym cię przytulił czy walnął w łeb? Tylko łazisz i hałasujesz.” – pomyślałem. Dom wariatów! (śmiech)
A jak przebiegała sama nauka w szkole?
Nie byłem najpokorniejszym uczniem. Szybko zaprzyjaźniłem się ze starszymi kolegami z 4. roku i z moją obecnością na zajęciach bywało różnie. Uwielbiałem zajęcia praktyczne – sceny, wiersz. Niekoniecznie pociągała mnie rytmika o 8 rano, czy zajęcia z obyczajów, gdzie pani próbowała nas nauczyć, jak się poprawnie je banana nożem i widelcem. Nie obyło się też bez kilku poprawek z wymowy i rytmiki. Na szczęście napotkani ludzie i atmosfera spowodowały, że cztery lata minęły w mgnieniu oka. Mam ambiwalentny stosunek do szkoły w każdej postaci. Lubię, jak coś odbywa się w atmosferze przyjaźni i współpracy, a nie nakazu i rozkazu.
Jak trafiłeś do kieleckiego teatru?
Przez pierwszy rok po szkole pracowałem między innymi w kinie albo pakowałem elektrody, żeby zarobić na wakacje. Na szczęście kontakt ze sceną dawała mi gra w egzaminach reżyserskich na wydziale reżyserskim w Krakowie. Później trafiłem do teatru w Radomiu, bo tamtejszy nowo wybrany dyrektor budował zespół i szukał młodych aktorów. Pomyślałem, że to dobry moment i najwyższy czas na to, by skonfrontować się z teatrem w pełnym tego słowa znaczeniu. W Kielcach natomiast pracował mój przyjaciel ze szkoły, Hubert i dużo opowiadał mi o teatrze Żeromskiego. Przyjechałem i umówiłem się z dyrektorem Piotrem Szczerskim na spotkanie. Po godzinie miłej rozmowy zrobił mi casting na dużej scenie. Spodobałem się! Po jakimś czasie rozwiązałem umowę w Radomiu i przyjechałem do Kielc.
Pamiętasz moment castingu?
Pamiętam bardzo dobrze. Doskonale wiedziałem, że dyrektor Szczerski jest specjalistą od Becketta, a ja akurat na ostatnim roku szkoły między dyplomem a dyplomem pracowałem nad „Końcówką” Becketta w reżyserii Marysi Kwiecień. Wybór był zatem oczywisty. Przygotowałem monolog Clova. Swoją drogą tęsknię za tą naszą „Końcówką”. To był naprawdę świetny, intensywny czas pracy.
W czym u nas debiutowałeś przed czterema laty?
„Nocą na pewnym osiedlu”. To była dobra zabawa i miła praca, bo sam Piotrek Sieklucki jest bardzo miłą osobą. Na dodatek zespół przyjął mnie bardzo ciepło. Zawsze masz takie wyobrażenie, że przyjdziesz do garderoby i atmosfera będzie spięta, bo jesteś nowy. A tu każdy od razu podszedł, podał rękę, uśmiechnął się i powiedział „mówmy sobie na ty”.
A późniejsze sztuki?
„Joanna Szalona Królowa” – genialne doświadczenie, totalne poczucie wolności, poszukiwanie nowego języka dla siebie, przede wszystkim teatralnego, kreowanie teatru na oczach widza, fascynujące dla mnie jako aktora. „Białe małżeństwo” to z kolei spotkanie z perfekcyjną, przeinteligentną postacią Weroniki Szczawińskiej, która pomimo swojego młodego wieku mogłaby się znaleźć w grupie największych humanistów tego kraju. „Hamlet” Radka Rychcika…tu nic nie powiem. Smutno mi, bo przyjechałem tylko na ostatni tydzień pracy i zawsze żałuję czasu niespędzonego na pracy z Radkiem. To dobry przyjaciel i wybitny reżyser obierający niesamowity kierunek, w którym reżyser przede wszystkim czerpie z ciebie. Takie spektakle potwierdzają moje przeświadczenie, że w teatrze najważniejsi są przede wszystkim ludzie tworzący całość. „Cyrograf” to spektakl, który istnieje tu chyba od początku i jest fantastyczną zabawą. Pomysł z opisaniem historii Kielc i województwa, jakże zresztą bujnej, jest trafiony w dziesiątkę nie tylko ze względu na najmłodszych widzów.
Jak znaleźliście się z zespołem na festiwalu „Under the Radar” z „Samotnością pół bawełnianych”?
Ogromną pracę w tej kwestii wykonuje Instytut Polski im. Adama Mickiewicza, który zawsze jest dla nas dużym wsparciem. Świadomość bycia w Nowym Jorku dała nam szósty bieg. „Under the Radar” jest poza tym specyficznym festiwalem. W jego ramach odbywają się sympozja i spotkania producentów teatralnych z całego świata. Nowojorska publiczność jest świadoma i nie tak łatwo ją oszukać. Osobiście jestem zachwycony genialną przestrzenią sceny słynnego teatru La MaMa. Myślę, że nikt po „Samotności…” nie wyszedł obojętny i nieraz wspomni sobie chłopaków z Polski! Udało się wzbudzić dużo pozytywnych emocji, co zaowocowało między innymi marcowym zaproszeniem do Paryża.
W Kielcach spektakl ten wywołuje sporo kontrowersji. Jak reaguje na niego publiczność?
Wspaniale. Zainteresowanie wciąż jest bardzo duże. Jak tylko pojawiamy się na kieleckiej scenie, zawsze mamy nadkomplet. Chyba miło mieć w swoim mieście spektakl, który zna całkiem spory kawałek świata? Ja się cieszę.
Lubisz ten spektakl?
Czy ja lubię ten spektakl? Ciekawe pytanie…Lubię ten spektakl jako aktor i nienawidzę go jako widz, bo w nim nie gram…
Poza teatrem grałeś epizody w serialach i jedną z głównych ról w filmie.
Nie ukrywam, że czuję się bardzo niespełniony w tej kwestii, bo chciałbym się jeszcze niejednokrotnie spotkać z kamerą. To coś zupełnie innego niż bycie na scenie. Specyficzna praca w serialu jest z kolei czymś innym niż praca w filmie. Siedemdziesiąt procent czasu na planie siedzisz i czekasz na wejście, które trwa kilka chwil. Nie ma czasu na dochodzenie do emocji. Masz być gotowy tu i teraz na klaps! Najciekawsze dla mnie są role charakterystyczne, na przykład nożownik z „Pierwszej miłości”. Czysta frajda! „Z Miłości” Ani Jadowskiej to znowu mój debiut na dużym ekranie. Gram w nim niedojrzałego ojca i męża. Niełatwy film. Takie wyzwania są dla mnie bardziej interesujące niż granie amanta, którym nie jestem! (śmiech)
Rozmawiała: Magdalena Mius
Wojciech Niemczyk
Ur. 1982. W 2007 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. L. Solskiego w Krakowie. Od czterech lat aktor Teatru Żeromskiego w Kielcach. Na jego deskach zadebiutował w spektaklu „Nocą na pewnym osiedlu” Piotra Siekluckiego. Gra m.in. Dealera w „Samotności pół bawełnianych” i Merkucja w „Romeo i Julii”. Człowiek wielu zainteresowań – poczynając od gitary i gotowaniu oraz kończąc na desce snowboardowej i hokeju.
Rozmawiała: Magdalena Mius