Targi Kielce Jazz Festiwal Memorial to Miles 2009

Relacja z Festiwalu Memorial to Miles 2009, czyli wzruszające pożegnanie, czarna perła i kulminacja dnia trzeciego.Tegoroczny festiwal Memorial to Miles z pewnością zapadnie na długo w pamięci publiczności ze względu na znakomity dobór artystów i ich dobrą formę.

Ku pamięci Zduniaka
Pierwszy dzień (piątek, 25.09) poświęcony był pamięci Michała Zduniaka – wybitnego perkusisty jazzowego pochodzącego z naszego regionu. Zduniak przegrał w tym roku walkę z nowotworem. Nie zapomnieli jednak o nim przyjaciele. W trakcie koncertu wystąpił Alek Korecki, a także Duet Labirynt, czyli Adam Buczek i Henryk Gembalski. Jednak największe wrażenie zrobił Włodek Kiniorski wraz z 12-osobową jazzową brygadą, wśród której znaleźli się między innymi Radek Nowakowski, Darek Makaruk czy bracia Gęborkowie. Grupa jazzmanów dała znakomity popis umiejętności, a na szczególną uwagę zasłużył kielecki raper Karaz. Za pomysł jego zaproszenia na występ z jazzmanami należą się wielkie brawa Włodkowi Kiniorskiemu. Karaz, niczym wulkan energii, pojawił się na scenie i najpierw zaśpiewał jedną zwrotkę swojego tekstu, a następnie rytmicznie sylabizując do gry jazzmanów rozgrzał publikę do ogromnej temperatury. Po jego występie długo nie milkły brawa na sali. Aż szkoda, że był to tylko występ chwilowy, gościnny. Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Stanisław Sojka, który wraz z Michałem Zduniakiem nagrywał płytę na krótko przed jego śmiercią. Dla melomanów nazwisko Sojka od razu robi wrażenie i nie trzeba nawet opisywać tego, jakim efektem zakończył się jego występ. Wystarczy napisać, że Sojka jak zwykle był w doskonałej formie.

Po tak dużej dawce wysokiej jakości muzyki, pozostało już tylko czekać na kolejne dni festiwalu, które zapowiadały się równie ciekawie.

Genialny Omar Sosa
Drugi dzień festiwalu przyniósł niemniej muzycznych emocji. Koronę z dźwięków uszyli Ryszard Styła i Krzysia Górniak, jednak pozłocił i wysadził brylantami ją ktoś inny…

Omar Sosa Quartet, to zespół łączący wszystkie możliwe etniczne brzmienia w konwencji jazzu. W związku z pochodzeniem członków zespołu, najczęściej wsłuchiwaliśmy się w muzykę zakątków czarnego lądu oraz Kuby. Zespół przeniósł widzów w zupełnie nowy wymiar doznań, gdzie jazz to nie muzyka; jazz to rytmiczny kochanek zbyt szybko odchodzący od słuchacza, zostawiając go w najintymniejszej bezwładności. Jazz, na który skierowane są setki oczu i przytulają się do niego setki uszu. Koncert, na którym czułam się nieswojo siedząc w sztywnej koszuli. Ludzie, którzy swoją przyjaźnią nie pozwolili mi czuć się oficjalnie. Muzyka, która przeniosła mnie do ciepłego apartamentu Nowego Jorku, gdzie dostają się dźwięki ulicy, tworząc najprzyjemniejszy szmer. Przyjemność, która nie pozwalała mi na zamknięcie oczu. Dźwięki instrumentów głaskały mnie tylko po to, żeby za chwilę wymierzyć parę razów w twarz. Muzycy karmili nas najdojrzalszymi owocami swojej pracy, broniąc od tego, co robaczywe.

Wszystko w najszczerszej otoczce, cieplejszej od gleby Czarnego Kontynentu. Wszystko dzięki ludziom ubranym w narodowe afrykańskie stroje. Czarujących i hipnotyzujących po stokroć. Półtorej godziny, podczas którego klatka piersiowa miarowo poruszała się w rytmie ich serc. Czworo mężczyzn potrafi przywrócić wiarę w nieograniczoną niczym siłę muzyki.

W temperamencie kubańsko-afrykańskich muzyków ginęły gdzieś poprzednie występy. Zjawiskowo wyglądająca Krzysia Górniak z zespołem, który stanowił świetną przedmowę do rozdziału jeszcze bardziej zjawiskowego jazzu kwartetu Omara Sosy. Stare, dobre, polskie piosenki w aranżacji Ryszard Styła, częstującego nas kunsztownym brzmieniem gitary rozgrzanej od nie znających spoczynku palców.

Podsumowując, szalona mieszanina rozkosznych dźwięków, pchająca nas ku swoim pasjom.

Dzień trzeci
Na scenę wchodzi Marcin Wasilewski, Michał Miśkiewicz i Sławomir Kurkiewicz, czyli Marcin Wasilewski Trio. Oczekuję, że od sekcji rytmicznej Tomasza Stańki usłyszę coś powalającego na kolana… Powala jedynie sam Wasilewski – majstersztykiem gry i kapitalnym wyczuciem natężenia dźwięków. Słuchając i patrząc na dwóch pozostałych panów, odnosi się wrażenie, że chcą, ale nie mogą. Zupełnie tak, jakby nie byli tymi samymi, świetnymi muzykami, którzy grają na światowym poziomie. To powoduje, że występ tria staje się lekko nudnawy. Jednak, jak się już utarło, prawdziwe gwiazdy poznaje się po tym, iż wiedzą, kiedy należy zejść ze sceny. Byłe Simple Acoustic Trio schodzi zatem w momencie, gdy odchylone głowy niektórych słuchaczy wskazują na senność.

Artur Dutkiewicz przyjemnie odmienia atmosferę. Tutaj znajdzie się również kilka minusów, jednak ciekawe ujęcie znanych piosenek Czesława Niemena każe zwrócić uwagę na pozytywy. Jazzowe improwizacje pozwalają na nowo odkryć dzieła jednego z najwybitniejszych polskich muzyków. I tu na uwagę zasługują „Marionetki” zagrane solo przez Dutkiewicza. Chyba nawet oryginalna wersja nie porusza tak bardzo, jak wykonanie pianisty. Chciałoby się rzec: wrażliwość poruszyła najcieńsze struny.

Przychodzi czas na gwiazdę wieczoru, czyli Dorotę Miśkiewicz z zespołem. Faktycznie, wokalistka na żywo brzmi inaczej, ciekawiej. Nawiązuje całkiem niezły kontakt z publicznością, nakazując jej gwizdanie i śpiewanie. Nie wszyscy jednak wiedzą, kiedy i jakie dźwięki wydawać, przez co piosenka „Nucę, gwiżdżę sobie” ma lekko zaburzony rytm. Dorocie to jednak nie przeszkodziło dać świetny występ. Również każdy z muzyków niejednokrotnie popisuje się swoimi możliwościami podczas solówek; wyróżnia się oczywiście Marek Napiórkowski, współkompozytor piosenek z albumu „Caminho”. Koncertć zdecydowanie zaspokaja oczekiwania większości słuchaczy.

Tegoroczny Memorial To Miles jako całość był miłą niespodzianką dla fanów jazzu i muzyki oscylującej wokół tego gatunku. Z pewnością, ze względu na egzotykę, najciekawszym występem był show Omara Sosy. Można powiedzieć, że Targi Jazzu mają szczęście do coraz lepszych muzyków – i oby ta tendencja się utrzymywała.

Magdalena Kołodziej, Magdalena Wach i Jakub Wątor