Idziemy jutro do kina, obecność obowiązkowa, mówiła polonistka -Hurra! A na co, proszę pani? -darła się cała klasa
nawiedzonych kinomanów. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego pytaliśmy nauczycielkę na jaki film idziemy.Przecież z góry było wiadomo, że zmasowany atak na kino Moskwa, (ewentualnie Romantica) będzie kolejnym zderzeniem z adaptacją polskiej literatury. Tak jest. Będzie kolejną lekturą w spisie lektur obowiązkowych, kolejnym filmem o wojnie, kolejnym obezwładniająco nudnym
przedstawieniem z obowiązkowo tragicznym finałem. Tak czy tak, film był bardzo historyczny i kończyć się musiał tragicznie.
Pełny luz: strzelamy ze sztyftów do koleżanek, obżeramy się herbatnikami i dmuchanym ryżem, pijemy oranżadę w torebkach i czekamy na tragiczny finał.W gruncie rzeczy, historia polskiego kina, to historia bez happy endu.
„Korczak” Wajdy jest tu pewnym wyjątkiem. Ponoć główną rolę zagrać miał jakiś wzięty amerykański aktor, ale po zapoznaniu się z tragicznym scenariuszem nie potrafił zrozumieć, dlaczego reżyser zamierza uśmiercić głównego bohatera. I tak powstał optymistyczny finał. Pociąg jadący do Treblinki zatrzymuje się w szczerym polu, doktor Korczak i dzieci wychodzą z wagonów. Zdaje się, że tamta historia dała panu Andrzejowi co nie co do myślenia. W najnowszej produkcji o Katyniu scena końcowa będzie sceną zmartwychwstania polskich oficerów. Symbolika jest oczywista, nadzieja powinna zostać.
Wątek optymistyczny istnieje w takich filmach, jak „Lista Schindlera” Spielberga i „Pianista” Polańskiego. Kto powiedział, że nawet najbardziej ponura, wojenna historia musi się skończyć tragicznie. No właśnie, kto to powiedział?Jerzy Stawiński scenarzysta „Kanału” opowiadał, że kiedy był w Cannes, francuscy filmowcy, gratulowali mu świetnego pomysłu: umieścić akcję w kanale to naprawdę niebywałe, nikt wcześniej na to nie wpadł. A jakie rewelacyjne zakończenie: dwójka powstańców dociera do końca kanału, a tam krata! Bohaterowie patrzą na wschodni brzeg Wisły, ale upragniona pomoc nie nadchodzi. Tylko skąd festiwalowa publiczność mogła o tym wiedzieć. Kto tam był na tyle bystry, że znał polską historię? Aż się prosiło o ostatni granat rozwalający kratę, ale gdzie tam, musi być dramat do kwadratu.
Przecież Maciek Chełmicki z „Popiołu i diamentu” po wykonaniu wyroku na Szczuce ucieka tak, jakby chciał, a nie mógł, nic dziwnego, że spotyka patrol wojskowy. W „Pokoleniu” Tadzio Janczar, znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Wykonuje przepiękny skok ze strychu kamienicy. Skok samobójczy. Mój boże, dlaczego? Wystarczyło podstawić wóz z sianem albo ciężarówkę z brezentową plandeką. Ale gdzie tam, zasada: no way out musi obowiązywać.
Oglądajmy dalej niepokornych twórców i ich niepokorne prawo do nieszczęśliwego zakończenia. W latach sześćdziesiątych powstał nowy model bohatera: inteligent na etacie. Oczywiście samotny, oczywiście nie
potrafiący znaleźć sobie miejsca w życiu. Tylko co ma robić taki inteligent w polskim filmie? Otóż, taki inteligent cierpi. Tak, cierpiący jest okrutnie, cierpiący ponad wszelką miarę. Z całych sił pragnie nawiązać kontakt z ludzkością, także płcią przeciwną, ale jest bez szans.
W filmach Konwickiego mężczyzna idzie do łóżka z kobietą i, jak pisał jeden z krytyków, z rozporka wylatują mu łuski. A dlaczego? Ponieważ męczą naszego inteligenta wojenne koszmary. Ogólnie, romans musi się skończyć fatalnie. Oboje pochodzą z innych światów, więc możliwości porozumienia praktycznie nie istnieją. Mogą co najwyżej się rozstać, jak w „Do widzenia do jutra” Morgensterna, albo zatańczyć taniec chocholi, jak w słynnym „Salcie”. Oglądajmy dalej.
A może kino moralnego niepokoju? Proszę bardzo, kultowy „Wodzirej” Falka. Nie da rady. Nawet Jerzy Stuhr nie dał rady, klęska musiała być. Jakie zwycięstwo? Wodzirej musi upaść moralnie i koniec. Taka jest jego
rola. Zero sukcesu. A mistrz Kieślowski i jego bohaterowie? Ani Trela w „Spokoju”, ani Linda w „Przypadku”, cokolwiek usiłują, nic im się nie udaje. Wniosek jest prosty: polski bohater skazany jest na totalne fiasko od pierwszego ujęcia.
A teraz? A teraz jest podobno inaczej? Oglądamy dalej.Piszący ku pokrzepieniu Sienkiewicz kończy „Ogniem i mieczem” bitwą wojsk polskich pod Beresteczkiem. A co robi reżyser? Bitwę likwiduje i wygłasza
prognozę dla Polski i Ukrainy na najbliższe dwieście lat. I co teraz? „Krzyżacy” Forda bez Grunwaldu? Trzeba przyznać, że Ford potrafił wyczuć koniec. Po wyjątkowo długiej bitwie, (jakieś pół godziny) Zbyszko wraca, a piękna Jagienka czeka &; ślub w następnym odcinku.
Oglądajmy dalej.Adaptacja prozy Stefana Żeromskiego. Miłość u Stefana jest zawsze <
tragiczna, kariery w Hollywood mu nie wróżę. W "Popiołach" Wajdy Napoleon wraca na tarczy, a Rafał Olbromski opatulony słomą niczym chochoł wlecze nogę za nogą. Mój Boże, znowu ten chochoł. W "Panu Tadeuszu" jest lepiej. Ogólnie wszyscy się kochają, jak w oryginale.
W ekranizacji „Przedwiośnia”, Bajon rozwiał wątpliwości definitywnie. Nasz szkolny kolega Cezary Baryka idzie na czele wielkiej demonstracji. Idzie, jak Hamlet z książką w dłoni, a w tle widzimy gmach Belwederu. Pada strzał; Cezary Damięcki ginie. Ale happy end! Owszem, literacki pierwowzór dołącza do demonstrantów, idzie na Belweder, ale nie wiadomo czy ginie. Nie możemy śmiertelnej wersji wykluczyć, wszak to bohater Żeromskiego, pewności jednak też nie mamy.
Co by tu jeszcze ulepszyć, co by tu jeszcze? Pomyślmy. Wokulski żeni się z Izabellą. Mają gromadkę wspaniałych dzieci, żyją długo i szczęśliwie. Historia banalna, ale nadaje się na serial. Kordian zabija cara? Czemu nie, chociaż sens bycia Kordianem polega na tym, że się mdleje przed drzwiami sypialni tyrana. Gustaw zamienia się w Konrada i dostaje rząd dusz.
Nie, lepiej nie. Tradycyjny wzorzec polskiego kina to materia wybitnie odporna na szczęśliwe zakończenie. Myślę, że długo
przyjdzie nam poczekać na Oskara. Oczywiście, na Oskara za film, nie za całokształt. A w gruncie rzeczy, czy my musimy mieć Oskara? W gruncie rzeczy nie musimy.
– Proszę jeden ulgowy na Różową Panterę.
– Panie, coś pan. Romanticę zlikwidowali kilka lat temu. Ja to mogę panu parówki cielęce albo wołowinę bez kości sprzedać.
> I co wy na to? Staś Bareja w Kielcach. Mimo wszystko happy end.
Maciej Rybicki