Ać Kru to grupa artystów połączonych przyjaźnią oraz wspólną pasją do jednej z najbardziej niedocenianych dziedzin sztuki – graffiti. Część członków kolektywu: PRS, Domo, Zen, Wason i Mer, już 2 kwietnia będzie obchodziła piątą rocznicę swojej artystycznej działalności, którą uczci wystawą prac w Galerii Lakiernia. O tym, co zrobić, żeby narodzić się na nowo, na czym polega rywalizacja między grafficiarzami, co jest ważne w procesie tworzenia oraz jak maluje się w Kielcach, opowiadają Magdzie Kołodziej.Co Was odróżnia od innych grup graffiti, dlaczego akurat działacie razem?
PRS: Każda grupa na swój sposób jest odmienna, bo różnimy się stylem i sposobem wykonywania graffiti. Są grupy, które działają nielegalnie na blokach, na murach, a my staramy się robić to zgodnie z prawem, docierać do różnych instytucji, urzędów – malować jak najwięcej, ale kolorowych ścian.
Zen: Bardzo uogólniając, jest tak, że w Kielcach – i w całej Polsce – więcej jest grup, które robią graffiti nielegalnie, dbając bardziej o ilości i miejsca wykonania. My natomiast, jak i wielu innych legalowców, przykładamy się do ich przemyślanego wykonania. Pewnie że miejsce też jest ważne – musi być fajnie widoczne, najlepiej, żeby było tak zwanym „traffikiem”. Wtedy jak najwięcej osób je zobaczy. Malując legalnie, możemy spokojnie przy tym pomyśleć, zwrócić uwagę na więcej naszych ruchów.
Domo: Można się bardziej technicznie rozwijać, jeśli się robi legalne prace. Chodzi o czas na szczegóły.
Powiedzieliście, że każda grupa ma swoją specyfikę. A dla Was co jest najważniejsze: charaktery, geometria, groteska, kolory, litery?
PRS: Wszystko, nawet kontekst otoczenia – robiliśmy taką jedną ścianę na KSM-ie. Mieliśmy namalować typowe graffiti, ale zaczęliśmy od roślinnego tła. Ludzie przyglądający się naszej pracy byli tak zachwyceni, że nie mogliśmy zrobić tam żadnych liter, bo to zepsułoby cały efekt.
Wielu grafficiarzy inspiruje się na przykład architekturą albo muzyką. Co nadaje kształt Waszemu stylowi?
Zen: Ja w swoim stylu staram się zawrzeć dużo geometrii, prostych kształtów tak, żeby jeden element był uzależniony od drugiego, żeby to nie była taka „frywolka”. Jeśli rysuję, dajmy na to, dwie litery: Z i E, to ta, która jest druga, musi być ściśle uzależniona od pierwszej, musi być do niej przyległa. W ogóle, jeśli chodzi o malowanie, to jestem malkontentem.
Jest jakiś projekt, który chodzi Wam po głowach, ale wiecie, że jeszcze nie jesteście w stanie go zrealizować?
PRS: Na pewno marzy nam się mural, który byłby tak wysoki, jak czteropiętrowy blok. Tło nie byłoby jednolitym kolorem, ani nawet zgraniem kilku barw, tylko przedstawiałoby jakiś wizerunek, obrazek, a w to wszystko wkomponowane byłyby litery. Chcemy to zrobić i mamy taką nadzieję, że kiedyś nam się uda.
Zen: Tak, ale po co o tym mówić i zapeszać? Jest parę takich pomysłów na koncepcję wspólnej ściany, ale póki nie mamy projektów i nie ma zalegalizowanego miejsca do realizacji, to może lepiej o tym nie wspominać?
Domo: Duża ściana, dużo kasy.
Zen: A jeśli chodzi o ograniczenia techniczne, to chciałbym dobrze rysować postacie, bo mam trochę pomysłów z nimi związanych.
Jak Wam się wydaje, kiedy – mniej więcej – byłaby możliwość zorganizowania wspólnego projektu z wysokim muralem?
PRS: Ciężko powiedzieć. Może ten projekt wypali nam w tym roku, ponieważ znajdziemy jakieś dofinansowanie, sponsora. No, a może to być za dwa, trzy, cztery lata.
Kielce, jako miasto i jego instytucje, to miejsce otwarte na grafficiarzy?
Zen: Zależy o czym mówimy – jeśli malunki „koroniarzy” moglibyśmy nazwać graffiti, to tak miasto współpracuje z grafficiarzami. Ale jeżeli chodzi o takich typowych writerów, to ciężko powiedzieć coś pozytywnego. Nasi koledzy z dużo mniejszego miasta z naszego województwa – ze Starachowic – mówią, że oni nie chodzą „do prezydenta”, tylko „do Wojtka” [Wojciecha Bernatowicza – przyp.red] .
PRS: Prezydent Starachowic lubi graffiti, lubi współpracować z grafficiarzami. A Starachowice to bardzo mała miejscowość w porównaniu z Kielcami. Z kolei w większych miastach – na przykład w Warszawie – organizowane są imprezy na skalę europejską i Urząd Miejski jest w stu procentach w nie zaangażowany. Tam takie inicjatywy wychodzą i odbywają się cyklicznie.
Domo: Urzędnikom, którzy nie mają styczności ze street artem, o wiele łatwiej jest zrozumieć, że ktoś chce zrobić klubowy malunek na bloku, niż graffiti.
PRS: Graffiti jest kojarzone z wandalizmem, niestety.
Ile jest miejsc w Kielcach przeznaczonych dla legalnie działających grafficiarzy?
PRS: „SHL-ka”, „Społem” na ulicy Grunwaldzkiej, „Baza Zbożowa” i węgloblok przy Kolberga . To są cztery najbardziej znane miejsca oddane do dyspozycji grafficiarzy przez właścicieli.
Jeśli chodzi o writerów kieleckich – żyjecie w dobrych stosunkach, czy rywalizujecie między sobą?
Zen: Kiedyś żyliśmy w gorszych, dzisiaj jest wszystko OK.
PRS: Tak, wszystko się stabilizowało, ale rywalizacja zawsze będzie.
Zen: Ale teraz ona jest już zdrowa…
Domo: Czasem jest zdrowa, czasem nie jest…
Na czym polega rywalizacja między grafficiarzami?
PRS: Przypuśćmy, że jest jedna grupa i zobaczy ona dobry mural zrobiony przez inną grupę, wtedy uruchamia się im w środku takie światełko, taka siła, żeby zrobić jeszcze lepszą ścianę. Nie na każdych to działa.
A ta niezdrowa, Domo?
Domo: Możesz zrobić dobrą pracę, poświęcić się jej, a następnego dnia, ktoś Ci ją może „zajechać”…
PRS: Nie każdy się lubi, ale tak jest wszędzie, i nie chodzi tylko o graffiti.
Stworzyliście już swoje kluczowe prace?
Domo: Tu chodzi o to, żeby każdego dnia być lepszym niż dnia poprzedniego. Więc teoretycznie, jeśli dzisiaj zrobi się pracę, to jutro można zrobić lepszą.
Zen: …jak się nie ma kaca po poprzedniej.
W takim razie do czego dążycie?
PRS: Chcielibyśmy, żeby Kielce wreszcie się wybiły ze wszystkich miast w Polsce, żeby było o nich słychać, że ktoś tutaj jest i robi coś naprawdę dobrego.
Czyli do tej pory nikt taki się nie znalazł?
PRS: Kiedyś na pewno były takie osoby. Ale wtedy też było o wiele mniej ludzi, którzy malowali. Teraz na dobrą sprawę w jednym mieście może być stu grafficiarzy, kiedyś to było może pięciu, dziesięciu writerów.
Zen: Kolega z naszego składu, Wason, który mieszkał wcześniej na Śląsku, opowiadał nam, że kiedy zaczynał malować i przesiadywał na peronie, żeby oglądać pomalowane pociągi, to jeżeli jechał jakiś pociąg „zrobiony” przez kieleckich writerów, to od razu było widać. Style kieleckie zawsze wyróżniały się na polskiej scenie.
Na czym polegała ta specyfika?
Zen: Głównie na geometrii liter. One były czyste, wyłuskane. W innych miastach, style były bardziej „brudne”.
PRS: Te prace zadziwiały tym, że były proste. Nie były zamotane, a zadziwiały swoim charakterem i dynamiką.
Malujecie pociągi? Słyszałam kiedyś ciekawą wypowiedź grafficiarza – mówił o uczuciu towarzyszącym mu, kiedy już wie, że jego pracę zobaczy ktoś na drugim końcu Polski. To podobno daje niesamowite poczucie wolności.
Domo: Taka ruchoma galeria sztuki…
PRS: Nie malujemy pociągów.
Zen: Mieliśmy swoje przeżycia z wymiarem sprawiedliwości i dlatego jesteśmy spokojni i grzeczni. Ja zapuściłem długie włosy (śmiech). Jednak większa satysfakcja jest przy malowaniu pociągu, chyba przez adrenalinę.
PRS: …i jeszcze to wielkie ucieszenie po tym, jak pociąg był już pomalowany, miało się jego zdjęcie i w dodatku uciekło się z tego bezpiecznie.
Zen: No, jeżeli ktoś myśli, że hardcore to skok na bunji, to się myli… Urwie się lina, umrze i na tym koniec. Ale jeżeli kogoś złapią „na pociągu”, albo w ogóle w nielegalnym miejscu, to on musi żyć z tym brzemieniem. Ma na karku wyrok, musi zapłacić dużą karę i czeka go wiele innych komplikacji w życiu.
Więc dlaczego to robi?
Zen: Po udanej akcji to jest tak, jakby narodzić się na nowo, z sumieniem prawie że czystym.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Kołodziej, zdjęcia: Rafał Nowak