Samotność w sieci? Bzdura! W Internecie kwitnie życie społeczne, sam mogę wymyślić sobie imię, nazwisko muszę wybrać z listy dostępnych. Stiglitz, Swenson… o, Szymborska! Niech będzie. Wzrost, kolor oczu, włosy, budowa ciała. To wszystko łatwy wybór, chcę być piękna. Zawód? Hm, z tym gorzej. Może zostanę projektantką mody? Albo działaczką polityczną? Pierwsze kroki w drugim życiu mogą być trudne, bo niełatwo pozbyć się nawyków z realnego świata."Second Life" ("Drugie życie") jest jedną z licznych gier massive multiplayer online, które w czasie rzeczywistym bawią w sieci tysiące użytkowników równocześnie. Tym razem jednak nie chodzi o ratowanie świata przed potworami, ale o nie mniej emocjonujące życie społeczne.
Kalifornijska firma Linden Lab, która wprowadziła grę na rynek w 2003 roku, dostarcza tylko narzędzia – gracze sami decydują, jak ma wyglądać ich alternatywne życie. Kupują posesje, budują domy, meblują je, robią karierę. Zarabiają prawdziwe pieniądze. Bo choć w świecie "Second Life" płaci się Linden-dolarami, można je wymieniać na amerykańską walutę po aktualnie obowiązującym kursie. Do kasy Linden Lab płyną tylko pieniądze z podatków, a cała reszta wydawanej tu gotówki – kilkaset tysięcy dolarów dziennie! – przepływa pomiędzy graczami. Każdy próbuje rozkręcić jakiś biznes i sprzedawać swoje produkty lub usługi innym osobom z wirtualnego świata. Ale nie tylko o kasę tu chodzi. Można tu również organizować demonstracje polityczne, spotykać się z przyjaciółmi, rozmawiać, tańczyć, nawet uprawiać seks. Prowadzić normalne życie – chciałoby się powiedzieć.
– Relacje międzyludzkie w "Second Life" są prawdziwe i głębokie. W pełni satysfakcjonujące – upiera się Philip Rosedale, szef Linden Lab i twórca gry. Choć brzmi to niczym bełkot szalonego naukowca, nie można wykluczyć, że Rosedale ma rację. Może społeczności wirtualne zastąpią nam trudy obcowania z innymi ludźmi w rzeczywistym świecie. Perspektywa równie przerażająca, co kusząca, prawda?
Razem, młodzi przyjaciele!
Gry online są tylko kroplą w morzu internetowych społeczności. Powstały już kilka lat temu Friendster to miejsce, gdzie można znaleźć przyjaciół, opisywany przez nas MySpace jest rajem dla fanów muzyki, Classmates ściąga kumpli z wojska i szkolnej ławy, BlackPlanet odwiedzają internauci o ciemnym kolorze skóry, OpenBC to miejsce zrzeszające biznesmenów, Flickr skupia amatorów fotografii, a DeviantArt ludzi sztuki, od poezji po grafikę komputerową. Każdy z tych serwisów może się pochwalić milionami użytkowników. By zostać jednym z nich, wystarczy wypełnić krótki formularz i dokonać rejestracji. Otrzymujemy tak zwany profil, czyli miejsce na dysku, wyłącznie do naszej dyspozycji. Nie musimy mieć najmniejszego pojęcia o tworzeniu stron internetowych, bo wszystko tu jest dziecinnie proste w obsłudze. Wystarczy kliknąć kilka razy i już możemy prowadzić blog, chwalić się zdjęciami rodziny, próbkami literackimi lub muzyką domowej roboty. Wszystko w jednym. Przede wszystkim jednak możemy dodawać do naszego profilu poznanych w serwisie przyjaciół, a za ich pośrednictwem ich przyjaciół i przyjaciół ich przyjaciół. A jeśli wstaniecie z łóżka lewą nogą i będziecie mieli ich wszystkich dość, możecie zawsze założyć profil w serwisie… aspołecznym. Snubster pozwoli wam stworzyć listę ludzi, z którymi nie zamierzacie się przyjaźnić (dostaną wtedy maila z adnotacją, że są dla was martwi, więc może nie wpisujcie tam od razu szefa), a Introvertster reklamuje się jako "internetowa społeczność, która chroni was przed zaczepkami i propozycjami przyjaźni ze strony głupich ludzi". Ech, gdyby to było takie proste w realnym świecie…
Cyberspołeczności budują wokół siebie również serwisy aukcyjne oraz sklepy internetowe, z największą księgarnią internetową na czele. Amazon odwiedza się bowiem nie tylko po to, by kupić książkę lub płytę, ale również po to, by poczytać recenzje i rankingi publikowane przez użytkowników serwisu oraz podzielić się z nimi swoją opinią. Społecznościowy charakter ma również Wikipedia, czyli dostępna online największa encyklopedia świata, redagowana w stu językach przez tysiące zapaleńców.
Cała Polska randkuje w sieci
W Polsce działa dziś kilkanaście dużych serwisów społecznościowych. Dużo się mówi o skupiającym przyjaciół Grono.net, sporo się dzieje w zasiedlonym przez młodych artystów Digart.pl, coraz śmielej poczynają sobie rodzimi wikipedyści i miłośnicy blogów.
Największą popularnością cieszą się jednak serwisy randkowe. – Ludzie przyznają wprost, że są samotni. Tymczasem Internet daje innego człowieka na wyciągnięcie… kursora. Nasz serwis jest swego rodzaju pretekstem do znajomości, pierwszym tematem do rozmowy – wyjaśnia Marcin Langowski, szef serwisu Sympatia.pl. W ciągu trzech lat z okładem zarejestrowały się w nim blisko dwa miliony Polaków, a dziennie przybywa około pięciu tysięcy nowych wizytówek. Od randkowiczów wymaga się zwykle niewysokich opłat abonamentowych, ale dostęp do większości serwisów społecznościowych jest darmowy. Co nie znaczy, że każdy może przyłączyć się do grupy. Czasem – jak w przypadku Grona – wymagane jest zaproszenie od kogoś z wewnątrz. Zamknięta struktura serwisu daje wrażenie uczestniczenia w czymś wyjątkowym, sugeruje przynależność do elity. Otwarte czy nie – społeczności wirtualne to niezwykle łakomy kąsek dla reklamodawców. Trudno bowiem o lepiej wyselekcjonowaną grupę docelową niż połączeni wspólnymi zainteresowaniami internauci.
Ucieczka do ludzi
Zaczęło się od elektronicznej tablicy ogłoszeniowej. Jeszcze w latach 70. Amerykanie wymyślili system zwany BBS (skrót od angielskiego terminu Bulletin Board System) – z komputerem pełniącym rolę serwera telefonicznie łączyły się komputery użytkowników, którzy szukali zamieszczonych na nim wiadomości. Wraz z rozwojem sieci ewoluowały formy kontaktów społecznych – swego czasu popularne były dyskusje za pomocą poczty elektronicznej oraz usenet, system grup dyskusyjnych będący zaawansowaną i wygodniejszą w obsłudze wersją BBS-ów.
W drugiej połowie lat 90. karierę zrobiły przeglądarki internetowe, dzięki którym Internet można oglądać, nie tylko czytać, co umożliwiło wprowadzenie nowych form komunikacji: czatów, wielofunkcyjnych forów, blogów i wreszcie cieszących się coraz większą popularnością serwisów społecznych, które łączą wszystkie wymienione funkcje. Ich entuzjaści wieszczą wręcz nadejście nowej epoki zwanej szumnie Web 2.0, czyli siecią drugiej generacji. Od znanej nam World Wide Web miałaby się ona różnić przede wszystkim odejściem od stron przygotowywanych przez profesjonalne redakcje na rzecz serwisów redagowanych przez samych użytkowników.
"Skąd bierze się w ludziach potrzeba, by zamieszkać te alternatywne światy? – pyta analityk cyberspołeczności Mark Slouka w swojej pracy "Wojna światów: Cyberprzestrzeń i atak techniki na rzeczywistość". – Odpowiedź, do której ciągle wracam, jest jedna: by uciec od problemów i spraw prawdziwego świata".
Nie można jednak wszystkich internautów mierzyć jedną miarą. Świeżo upieczone matki, które na forum pytają, jak walczyć z kolką, i dywagują o kolorze kupki, nie uciekają od rzeczywistości. Przeciwnie – szukają w wirtualnej społeczności pomocy w rozwiązywaniu jak najbardziej realnych problemów. Podobnie sprawy się mają z internetowymi grupami wsparcia dla leczących się alkoholików i narkomanów czy wreszcie z forami, których użytkownicy dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem z internautami potrzebującymi ich rady. Nie mówiąc już o parach, które poznały się na wirtualnych randkach i postanowiły spędzić ze sobą resztę jak najbardziej realnego życia.
Ale są i tacy, którzy – jak to ujął Slouk – uciekają w sieć od problemów prawdziwego świata. Z Howardem Rheingoldem, autorem książki – i zarazem pojęcia – "Społeczność wirtualna", skontaktował się kiedyś młody człowiek rzekomo badający etyczne aspekty rozwoju technologii. – Zapytał, czy gdyby rozszczepienie kręgosłupa i porażenie mózgowe było wykrywalne we wczesnym stadium ciąży, usuwanie takich płodów byłoby dopuszczalne. Odpowiedziałem mu, że to złożony problem i sam nie wiem, jakie rozwiązanie byłoby najlepsze. Odpisał mi wówczas, że urodził się z rozszczepieniem kręgosłupa i porażeniem mózgowym, i bardzo się cieszy, że żyje – wspomina Rheingold. – Mówi niezrozumiale. Wiadomości wystukuje patykiem na dużej klawiaturze. Poza Internetem prawie nie uczestniczy w życiu społecznym, ale w sieci ma bardzo wielu przyjaciół.
To przykład ekstremalny, ale ludzi, których znamy z Internetu, a których nigdy nie spotkamy w pubie czy w teatrze, jest wielu. Niepełnosprawni, szpetni lub po prostu nieśmiali. Niezbyt przejmują się krytycznymi uwagami na temat życia społecznego w sieci. Innego nie mają.
Nie taki diabeł straszny
Od połowy lat 90. psychologowie ostrzegają przed zgubnym wpływem Internetu na naszą psychikę. Straszą uzależnieniem od sieci, kryzysem tożsamości, wyobcowaniem. To poważne zarzuty, ale nigdy nie zostały poparte jednoznacznymi dowodami. Nie ma nałogowych internautów, są tylko nałogowcy, którzy korzystają z sieci, przenosząc swoje problemy ze świata rzeczywistego w wirtualny – twierdzą orędownicy cyberspołeczności. Rheingold uważa, że życia w sieci trzeba się po prostu nauczyć: "Ludzie, którzy komunikują się za pomocą sieci komputerowej, muszą dowiedzieć się, jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą pomylenie wiadomości wyświetlonej na ekranie komputera z autentycznym i pełnym związkiem z innym człowiekiem. Ludzie, którzy mają problemy poznawcze, mogą korzystać z narzędzi komunikacyjnych w sposób patologiczny".
Z kolei lamentując, że Internet niszczy prawdziwe życie społeczne, zakładamy błędnie, że ono w ogóle istnieje. Tymczasem mieszkańcy dużych miast nie znają nazwiska sąsiada z naprzeciwka, choć mieszkają obok niego 10 lat i co drugi dzień spotykają się w windzie. Zresztą czy można kogokolwiek winić za to, że bardziej angażuje się w znajomości z sieci niż w podtrzymywanie więzi społecznych z sąsiadami? W Internecie znajdujemy przecież przyjaciół, którzy dzielą nasze zainteresowania i spojrzenie na świat, a z ludźmi, z którymi przyszło nam mieszkać w jednym bloku, łączy nas tylko adres.
Na innego rodzaju zagrożenia zwrócił niedawno uwagę amerykański dziennik "USA Today". Choć nie od dziś Internet służy islamskim terrorystom do komunikacji zarówno pomiędzy sobą, jak i ze światem zewnętrznym, w ostatnim czasie zauważono wzmożoną aktywność zwolenników Al-Kaidy w serwisach społecznościowych. Szczególnie upodobali sobie Orkut, cyberspołeczność stworzoną przez Google. Traktują ją jako tubę propagandową i platformę werbunkową do swoich akcji na Zachodzie. Chociaż pod naciskiem opinii publicznej Google usunął ze swoich serwerów część kontrowersyjnych treści, gigantyczne rozmiary serwisu – blisko 20 milionów zarejestrowanych użytkowników – nie pozwalają na dokładne monitorowanie wszystkich pojawiających się w nim treści.
Przeciwnicy internetowych znajomości mogliby również przypomnieć Armina Meiwesa, niemieckiego kanibala znanego z piosenki "Mein Teil" zespołu Rammstein. Otóż w marcu 2001 roku Meiwes zabił i zjadł człowieka, którego poznał dzięki ogłoszeniu zamieszczonemu na jednym z forów. Policja wpadła na jego trop, dopiero gdy szukał w sieci kolejnej ofiary. Kilka lat wcześniej podobna historia przydarzyła się w Stanach Zjednoczonych – niejaka Sharon Lopatka poszukiwała w Internecie kochanka, który zechciałby ją torturować, a następnie zabić. Znalazła. Co jakiś czas gazety donoszą również o samobójczych paktach zawieranych przez użytkowników sieci. Tyle tylko, że podobnie jak historia kanibala z Niemiec są to przypadki barwne, ale jednostkowe – z badań przeprowadzonych w Japonii, gdzie zdarza się to najczęściej, wynika, że samobójcy, którzy poznali się w sieci, nie stanowią nawet promila osób odbierających sobie życie.
To tylko narzędzie
W lipcu 1993 roku "The New Yorker" opublikował satyryczny rysunek przedstawiający dwa pieski siedzące przed ekranem komputera. "W Internecie nikt nie wie, że jesteś psem" – tłumaczy czarny labrador łaciatemu kundelkowi. To prawda. Z anonimowości sieci korzystają więc pedofile, terroryści i różne inne szumowiny, przed którymi powinniśmy się bronić, jak tylko umiemy. Z drugiej strony jednak nikomu nie przeszkadza, że jesteśmy psem – a to dobra wiadomość. Egalitarny charakter sieci sprawia, że jesteśmy informacją, którą przekazujemy, niczym więcej. Naszego rozmówcy nie rozprasza mowa ciała ani towarzyszące konwersacji na żywo dane o płci, wieku, rasie, statusie społecznym. Dzięki temu, jak twierdzą specjaliści, schowani za monitorami naszych komputerów chętniej zrzucamy maskę, którą nosimy w domu i w pracy. Uważany za żywioł kłamczuchów Internet paradoksalnie staje się więc areną rozmów szczerych do bólu. Ale to niejedyna jego zaleta. Internet niweluje również fizyczne ograniczenia tradycyjnych kontaktów społecznych. Odległość dla niego nie istnieje, a asynchroniczna natura sieci sprawia, że na forach dyskusje toczą równocześnie ludzie ze wszystkich stref czasowych. I choć jest to medium bardzo młode, jego użytkownicy nie pamiętają już, że można było żyć inaczej. Nie demonizują Internetu ani go nie mitologizują. Jest dla nich po prostu narzędziem komunikacji z drugim człowiekiem. Tak samo oczywistym jak listy dla króla Jana i jego Marysieńki oraz telefon dla Steviego Wondera.
Jarek Szubrycht Przekrój