Tytułowa Zielona Strefa to obszar w stolicy okupowanego Iraku, gdzie US Army zrobiło sobie kwaterę główną – ufortyfikowany i względnie bezpieczny, pełen żołnierzy, głodnych informacji dziennikarzy, przerażonych, zdezorientowanych tubylców i polityków.Początkowo towarzyszymy, bo nie jest to tylko bierne przyglądanie się, reżyser wplatając ujęcia kręcone „z ręki” daje nam uczucie bycia tam, uczestniczenia w akcji grupy żołnierzy USMC.
Szybko jednak, początkowo prosta fabuła, zagęszcza się, dzieli na wiele wątków, dołączają nowe postacie, punkt widzenia staje się subiektywny.
Mamy tu dziennikarkę, która odkrywszy, że została oszukana przez swojego informatora, przez co oszukany został cały świat, szuka prawdy w ramach prywatnej krucjaty. Lekko zbuntowanego żołnierza armii USA, idealisty, który nie zgadza się ze swoimi zwierzchnikami i na własną rękę chce zbawić świat. Tajemniczego faceta z CIA, o motywacjach którego niewiele się dowiadujemy. Przedstawiciela rządu, reprezentującego złowrogie siły, jakimi jest międzynarodowa polityka. Szarego Irakijczyka, kombatanta prowadzonej przez Husajna wojny z Iranem, który chce jedynie aby jego rodakom wiodło się lepiej. I wreszcie po drugiej stronie muru – generała armii Saddama, który w zamian za stanowisko w nowym rządzie Iraku poszedł na współpracę z wywiadem USA, jednak został oszukany przez tego samego złowrogiego przedstawiciela rządu, który oszukiwał całą Amerykę, mało – Świat.

Niby jeden kraj, jedna wojna, a każdy gra do innej bramki. Łatwo stracić orientację, o co któremu bohaterowi konkretnie w danej chwili chodzi, do czego serdecznie namawiam, bo po wyłączeniu analitycznej części swojego umysłu film ogląda się dużo przyjemniej.

Film jest intensywny. Nie wiem, za kim byłem, czyja stronę trzymałem, z którym bohaterem się identyfikowałem, ale przez cały czas trwania filmu byłem w nieustannym napięciu.
Stukot karabinów, świst pocisków, komendy dowódców niknące w krzykach rannych, wybuchy, eksplozje, krew, trupy i ogólna destrukcja to główne, czego oczekujemy po filmach wojennych. W Green Zone dostajemy wszystkiego w optymalnych proporcjach.
Ponadto wykonane z rozmachem, piękne zdjęcia zniszczonego wojną kraju, o ile ktoś potrafi dojrzeć piękno w ruinach zbombardowanego Bagdadu.

Inną sprawą jest, że film ma niby dawać do myślenia, ale jak powiedziała moja żona jest to typowa Amerykańska produkcja. Amerykański epos o tym, jak złe siły tkwiące w najwyższych szczeblach rządu okłamują naród i resztę świata.
Twórcy też jakby starają się usprawiedliwić Amerykańskie społeczeństwo.
„My o niczym nie wiedzieliśmy”

Sztampowe przedstawienie wojny prowadzonej przez USA. Widziałem to już w tylu produkcjach, zwłaszcza tych nowszych. Żołnierze do bólu przestrzegający protokółu, dokonujący w małych grupach precyzyjnych uderzeń, skrupulatnie liczona każda sztuka amunicji, brak ofiar wśród cywilów, wsparcie wywiadu, dowództwo śledzące każdy krok żołnierzy dzięki satelitarnej nawigacji i innym cyber gadżetom. Wszystkie jednostki rzucają się na ratunek na hasło „porwano amerykańskiego żołnierza”. Nic tylko wstąpić do armii.

Ogólnie miło się ogląda, ale bez rewelacji.

Paweł Bartnik.