Choć w świetle najnowszych wydarzeń trucicielstwo jawi się jako barbarzyński wschodni zwyczaj pozbywania się niewygodnych osób, ma naprawdę bogatą zachodnią tradycję. Za sprawą próby otrucia Wiktora Juszczenki karierę w mediach robi dioksyna TCDD, substancja będąca głównym składnikiem tak zwanego czynnika pomarańczowego – broni chemicznej stosowanej przez Amerykanów podczas wojny w Wietnamie.Bardzo nieprzyjemna trucizna. I choć historia Juszczenki jest niewątpliwie najgłośniejsza, to wysoce prawdopodobne, że nie jest to pierwszy przypadek użycia dioksyn jako broni politycznej w Rosji i okolicach.
W lipcu 2003 roku w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł Jurij Szczekoczichin – deputowany w Radzie Najwyższej, od roku 1995 w Dumie z ramienia partii Jabłoko. Ekspert do spraw korupcji i przestępczości zorganizowanej w ONZ. Podobno krótko przed śmiercią cierpiał na silne zmiany alergiczne skóry, miał kłopoty z żołądkiem. Brzmi znajomo?
W tym roku próbowano otruć (czym?) niezależną dziennikarkę Annę Politkowską zdążającą na miejsce tragedii w Biesłanie, gdzie terroryści przetrzymywali w szkole dzieci. Politkowska uważa, że truciznę podano jej w herbacie na pokładzie samolotu z Moskwy do Rostowa nad Donem. Z lotniska została przewieziona do szpitala. Lekarze z Rostowa twierdzili, że dziennikarka cierpiała na infekcję wirusową. Czy jednak otrucie to tylko „wschodnia” metoda pozbywania się niewygodnych osób? Nic bardziej mylnego.
BOROWIKI Z FIGAMI
Jeden z najstarszych opisów otrucia znajdujemy na staroegipskim Papirusie Ebersa z 1550 roku p.n.e. W czasach starożytnych naukowemu studiowaniu trucizn oddawali się między innymi Arystoteles, Hipokrates, Teofrast. Jednak poza czysto intelektualnymi fascynatami zarówno Grecja, jak i Rzym miały sporą grupę trucicieli praktyków, którzy – trzeba przyznać – osiągali dość spektakularne wyniki.
Rzymianie za czasów cezarów używali trucizny z równą rozrzutnością co politycy obietnic. Trudno się więc dziwić, że bogaci patrycjusze i cezarowie mieli u siebie niewolników zatrudnianych (dożywotnio) na mało wdzięcznych stanowiskach „testerów pożywienia”. I choć dopiero w roku 50 n.e. lekarz Nerona Dioskorides podał pierwszą klasyfikację trucizn, dzieląc je na roślinne, zwierzęce i mineralne, wcześniej mimo braku naukowych podwalin radzono sobie z nimi całkiem nieźle. Do najwprawniejszych adeptów ówczesnej toksykologii niewątpliwie należy zaliczyć matkę Nerona Agrypinę. Z pomocą Lokusty – kobiety, której imię przeszło do historii ze względu na jej niezwykłą biegłość w tworzeniu bardzo szkodliwych związków – otruła sporą gromadkę swych przeciwników, w tym także własnego męża – cesarza Klaudiusza. Według przekazów, by się go pozbyć, wstrzyknęła truciznę do jego ulubionych borowików podawanych na obiad. Gdy zaś Klaudiusz dręczony torsjami zwymiotował śmiertelną substancję, jego cierpieniom ulżył osobisty lekarz, dodając truciznę do mającej pomóc lewatywy.
Idąc za przykładem władców, Rzymianie wkrótce doprowadzili trucicielstwo do takiego poziomu, że w 82 roku rządzący Rzymem Sulla musiał zaostrzyć przepisy prawne. Wydał tak zwane Lex Cornelia, zbiór praw, według których za samo podejrzenie o otrucie groziła banicja, konfiskata mienia lub nawet kara śmierci.
Nikogo to jednak nie zrażało. Wśród ówczesnych trucizn obecne były „klasyki”: arszenik czy cyjanek, królowały jednak te pochodzenia roślinnego. Wilczą jagodę (zwaną także belladoną) podejrzewa się o spowodowanie przedwczesnej śmierci cesarza Oktawiana Augusta. Podobno August w obawie przed otruciem przez żonę sam przygotowywał sobie potrawy. Kobieta poradziła sobie z tym problemem, wstrzykując truciznę do fig rosnących na jego osobistym drzewie.
Popularny w tym czasie był także tojad jadowity, górska roślina hodowana w ogrodach dla swoich pięknych niebieskich i granatowych kwiatów. Zawiera trujący alkaloid – akonitynę. Od dawna poważany był też szalej – wyciąg z niego, znany jako cykuta, skrócił życie Sokratesowi.
TRUJE PAPIEŻ
Średniowiecze przynosi prawdziwy rozkwit sztuki trucicielstwa. Arsenał trucizn przejęto po wiekach minionych: arszenik, cyjanek, strychnina, opium – to absolutna pierwsza liga. Do jej wytwarzania zabiera się nowa grupa zawodowa – aptekarze. Posiłkują się oni przy tym głównie zapiskami starożytnych. Wtedy powstaje pierwszy znany podręcznik postępowania w przypadku zatruć. Jego autorem jest Majmonides (Moses ben Maimon).
Dzięki łatwemu dostępowi do trutek (można je było kupić na każdym targu wraz z „niezawodnymi” odtrutkami w rodzaju sproszkowanego rogu jednorożca) trucicielstwo staje się zajęciem powszechnym. Przykład wciąż idzie z góry. Cesarz Niemiec Henryk VII zostaje otruty 24 sierpnia 1313 r. podczas mszy. Podano mu zatrutą hostię. Cesarz, który zorientował się w podstępie, wolał śmierć od świętokradztwa, jakie by popełnił, wypluwając hostię. Podobne rzeczy działy się na dworach angielskich, włoskich, francuskich, rosyjskich.
Kolejne wieki w księdze wielkich trucicieli zapisują wielkimi czcionkami nazwiska takie jak Medyceusze czy Borgiowie. „Matką” francuskich trucicieli staje się Katarzyna Medycejska, która skuteczność swych trucizn zwykła próbować na chorych i biedocie. We Włoszech niepodzielnie króluje papież Aleksander VI (lepiej znany jako Rodrigo Borgia) z synem Cezarem i córką Lukrecją. Ród Borgiów ma nawet swą specialité de la maison – truciznę zwaną La Cantarella, bazującą głównie na arszeniku.
ZDOLNE KOBIETKI
Wiek XVII przynosi wysyp zdolnych trucicielek z ludu. Wśród nich warto wymienić choćby działającą w Rzymie Hieronimę La Spara oskarżoną o pomoc w zamordowaniu setek osób (głównie rozlicznych mężów) czy segnorę Julię Toffanę, której specjalnością była produkowana na bazie arszeniku i belladony oraz sprzedawana jako „kosmetyk” Aqua Toffana (ofiary to blisko 600 osób).
We Francji w owym czasie królowała Catherine Deshayes (1638-1680), lepiej znana jako La Voisin. Za pomoc w otruciu tysięcy osób (jej wpływy sięgały nawet dworu) spalono ją na stosie. W XVII wieku trucie stało się sztuką wykładaną w specjalnych szkołach w Wenecji i Rzymie. Uczono, jak przygotowywać pięknie pachnące kwiaty posypywane truciznami, nasączane rękawiczki i chusteczki, śmiertelne perfumy, cukierki. Proceder ten rozwinął się na taką skalę, że w 1662 roku król Ludwik XIV powołał komisję zwaną Chambre Ardente, mającą zajmować się śledzeniem trucicieli. Zabroniono też aptekarzom sprzedawania arszeniku nieznanym osobom. Do spisku włączono spowiedników z katedry Notre Dame, którzy o każdym skruszonym trucicielu ujawnionym w czasie spowiedzi mieli informować policję.
I choć wtedy to słowo „Francuz” stanowiło synonim truciciela, w innych krajach nie było lepiej. Odnotowano kilka prób otrucia królowej Anglii Elżbiety. Chroniła się przed tym, co tydzień przyjmując antidotum. Jej chusteczki do nosa i rękawiczki każdorazowo były sprawdzane na obecność trucizn. We wrześniu 1689 roku umiera królowa Hiszpanii Maria Luiza – prawdopodobnie otruta arszenikiem. Ten festiwal trucicieli trwa nieprzerwanie do początku wieku XIX. W erze wiktoriańskiej otrucia często pojawiały się w nagłówkach gazet. Taka śmierć stała się wręcz modna. Skrytobójcy wyhamowują dopiero wtedy, gdy medycyna umożliwia wykrycie trucizn w ciele zamordowanego. Wcześniej była to wysoce anonimowa możliwość pozbawienia kogoś życia.
Wraz z rozwojem kryminalistyki metody trucia stają się bardziej wyrafinowane. Przestają być także rozrywką mas, a powoli stają się bronią, na którą monopol zaczynają mieć służby specjalne. Sprzyja temu zwłaszcza sytuacja po II wojnie światowej – zimna wojna prowadzona między mocarstwami.
SPOSÓB NA CASTRO
Radzieckie KGB i amerykańskie CIA powołują specjalne komórki odpowiedzialne za opracowywanie „nowoczesnych” metod trucia. Jednym z efektów tych prac jest słynna historia zamordowania bułgarskiego dysydenta Georgi Markowa. W 1978 roku na przystanku autobusowym w Londynie ugodzono go szpikulcem parasola nasączonym rycyną.
Dość nieprawdopodobny przebieg ma także akcja CIA pod kryptonimem „Mangusta”. Rozpoczęła się w 1959 roku – celem prowadzących ją ludzi było uśmiercenie przywódcy Kuby Fidela Castro. Trzeba przyznać, że agentom nie brakowało fantazji. Na początku lat 60. próbowano w zupie Castro rozpuścić toksynę jadu kiełbasianego – niestety, akcja się nie powiodła. Niezrażone tym CIA usiłowało podrzucić dyktatorowi jego ulubione cygara nasączone toksyną. Gdy i to spaliło na panewce, służby wywiadowcze, wiedząc, że Castro lubi nurkować u wybrzeży Kuby, przygotowały dla niego skafander do nurkowania. Aparat do oddychania skażono pałeczkami gruźlicy, a kombinezon nasączono zarodnikami grzyba powodującego rzadkie schorzenie skóry. Niestety, w ostatniej chwili pomylono kombinezony.
Wrócił więc wcześniejszy pomysł z cygarami: tym razem nasączono je najnowszym wynalazkiem – narkotykiem LSD, licząc na to, że Castro na haju publicznie się skompromituje. Nic z tego. W tej sytuacji agentów ogarnęła prawdziwa desperacja, jej wyrazem był między innymi pomysł nasączenia butów dyktatora solami talu z nadzieją, że pod wpływem tej substancji Castro całkiem wyłysieje.
Trzeba przyznać, że operacja „Mangusta” nie była najszczęśliwszą akcją amerykańskich służb specjalnych, choć w innych przypadkach wiodło im się nieco lepiej – przypuszcza się mianowicie, że to CIA otruło premiera Konga Patryka Lumumbę.
Także rosyjskie służby specjalne nie próżnowały. W czasach Stalina otrucie było tak popularnym narzędziem walki politycznej jak za czasów Rasputina. Wszystkie zaś osiągnięcia KGB w tej dziedzinie przejęła stworzona przez prezydenta Putina Federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB). Do jej „sukcesów” niewątpliwie można zaliczyć zabicie jednego z rosyjskich bankierów w 1995 roku za pomocą zatrutej słuchawki telefonu. W kwietniu 2002 roku FSB wysłała do jednego z przywódców czeczeńskich zatruty list. I ta akcja skończyła się sukcesem rosyjskich służb bezpieczeństwa. Potem sprawa Szczekoczichina, Politkowskiej, Juszczenki. Kto będzie następny? Sezon na trucie wciąż trwa.
OLGA WOŹNIAK Przekrój