Tematy filmowe oparte na misternych działaniach siatek szpiegowskich, podsłuchach i wielkich światowych spiskach są już wyraźną rzadkością. Czy fascynujące historie opowiadające o wzajemnych zmaganiach wywiadów zupełnie znikną z kinowych ekranów?Nie da się ukryć, że filmowy szpieg to postać skomplikowana. Z jednej strony budzi bowiem sympatię (kiedy – w naszej ocenie – walczy w słusznej sprawie), a z drugiej zajadłą nienawiść i dezaprobatę (gdy nie działa w zgodzie z naszym światopoglądem). Jakby tego było mało, szpieg taki – jak na przykład Mata Hari – może powodować cały wachlarz różnych uczuć, wśród których, w zależności od zwrotów akcji, dominuje również… litość. Nic dziwnego, że przez cały XX wiek, w którym aż roiło się od większych i mniejszych konfliktów zbrojnych, ludzkość podzielona na nacje, bloki oraz sojusze wojskowe lubowała się w szpiegowskich produkcjach. Pozwalały one nie tylko zrealizować tkwiącą głęboko
w człowieku potrzebę podglądactwa, ale także obejrzeć nieznany dotąd fragment świata oczami zupełnie innej, stojącej na marginesie społeczeństwa jednostki. Jednostką tą był oczywiście szpieg.
Szczególnego znaczenia tematy wywiadowcze nabrały w kulturze popularnej epoki zimnej wojny. Aby uwidocznić panującą powszechnie psychozę wystarczy przypomnieć, że duża część szpiegowskich książek i filmów powstających na Zachodzie była umyślnie studiowana przez radzieckich agentów, pragnących poznać metody pracy swoich kolegów po fachu. Naiwne? Otóż wcale nie! Autorami lub przynajmniej głównymi konsultantami dużej części „agenturalnych” pozycji byli emerytowani oficerowie MI6 i CIA. To , co dla niektórych było niewinną, sensacyjną fabułą, dla innych stanowiło więc przedmiot skrupulatnych badań, a w wielu wypadkach dobry materiał na przyszłą intrygę wywiadowczą. Wywiady śledzące szpiegowskie dzieła poznawały nie tylko szkielet struktury organizacyjnej swoich przeciwników, ale także przykładowe scenariusze, które nawet dziś wydają się możliwe do realizacji.
Gdzie jest James Bond?
Jedną z najbardziej wyrazistych filmowych postaci szpiegowskich minionego wieku był bez wątpienia James Bond. Elegancki, przystojny, a do tego inteligentny Anglik rozwiązuje od 1962 roku (premiera pierwszego oficjalnego odcinka serii) każdą sensacyjną zagadkę, jaką przygotowali dla niego producenci oraz sam Ian Fleming, na którego książkach bazowała większość powstałych „bondów”. To, że Bond wciąż ma coś do powiedzenia na dużym ekranie, zawdzięcza nie tylko uporowi producentów, ale przede wszystkim wciąż żyjącej legendzie (najdłużej trwająca filmowa seria). Warto też zwrócić uwagę na zadziwiającą zdolność adaptacyjną każdego kolejnego scenariusza przygód agenta 007. Jeśli dobrze przyjrzeć się wszystkim odcinkom, okazuje się, że prawie każdy z nich zaistniał w związku z daną, rzeczywistą sytuacją geopolityczną. Nawet ostatni „bond” pod znamiennym tytułem Śmierć nadejdzie jutro nie porzuca pokładanych w nim nadziei – wróg jest wyraźnie zidentyfikowany – Korea Północna.
Sam Bond jako bohater zmieniał się w ciągu kolejnych dekad prawie nie do poznania, jednak zawsze pozostawał sobą – tym samym, niepowtarzalnym i niepokonanym supermanem. Widz od początku projekcji filmowej pokładał w 007 nadzieje, które zawsze zostawały spełnione – zarówno dzięki odwadze głównego bohatera, wierności obowiązkom służbowym, a także pomocy MI6. Wsparcie wywiadu brytyjskiego polegało również na obdarowywaniu Bonda niezwykłymi wynalazkami. Sama obecność gadżetów wnoszących do serii kolejny element science-fiction została wkrótce zapożyczona przez inne filmy, należące do zupełnie innych gatunków. Żaden z nich nie
powtórzył jednak sukcesu oryginału, w którym strzelające śmiercionośnymi pociskami pióro, czy czołg ucharakteryzowany na sportowy samochód, miały wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju znaczenie.
W pułapce science-fiction
Jednym z najgłośniejszych naśladowców „bondów” jest Mission Impossible. Bez zbytniej przesady można z całą pewnością uważać ten film za próbę przeniesienie klasycznego motywu szpiegowskiego w XXI wiek. Warto zauważyć, że podczas gdy w „bondach” science-fiction było zaledwie ozdobą, tutaj wydaje się już niezbędnikiem. W efekcie otrzymujemy opowieść prawie doskonałą – efektowną, pełną przedziwnych akrobacji, które trudno sobie wyobrazić bez użycia kaskaderów i komputerów dysponujących dużą mocą obliczeniową (efekty specjalne). Właściwie nie można się do niczego przyczepić, choć tak naprawdę w Mission Impossible większy nacisk położono na efekty specjalne niż spójność fabuły. Czy to dobrze, czy źle, naprawdę trudno wyrokować. Po prostu dzisiejszy widz potrzebuje dziś znacznie więcej od kina niż samej, dobrze opowiedzianej historii. Z tego powodu łatwiej mu wybaczyć pewne braki scenariuszowe, brak jakiejś głębszej pointy, niż pozbawienie filmu wizualnych atrakcji oraz zaawansowanej technologii dźwiękowej.
Oczywiście takie odmłodzenie filmu szpiegowskiego i kierowanie go do coraz młodszej widowni zaprzecza jego sensowi, a na dodatek wymusza na dzisiejszych twórcach szereg zmian, wśród których leży również odejście od sztywnych reguł, jakimi do tej pory rządziły się tego typu dzieła. Sam gatunek spy movie wydaje się już martwy, rozpuszczony w innych widowiskach niczym tabletka w szklance wody. Na przykład Tajni Agenci Frederica Schoendoerffera muszą już samym tytułem zdradzać, co zobaczymy w kinie, bowiem we wszystkich źródłach to dzieło nie jest klasyfikowane jako film szpiegowski, ale jako sensacja! Istnieje więc thriller, sensacja, ale już bez żadnego wskazania, że chodzi o jakąkolwiek grę wywiadów. Dzieje się tak po części również dlatego, że nie ma już dzieł tylko o szpiegach, są za to produkcje, które taki temat dopuszczają na marginesie innych wątków. W Mission Impossible, wyraźnie kierowanym do mniej wymagającego widza, uderza następująca dosłowność: ważniejsze od profesji Ethana Hunta jest jego uczucie do kobiety oraz nienawiść do – związanego z tą niewiastą – głównego przeciwnika .
Pokrętne ideologie
Ograniczenie filmu niby-szpiegowskiego do samych płytkich emocji i efektów specjalnych nie jest jedyną jego wadą. Kolejna, chyba najbardziej uderzająca słabość współczesnych
widowisk traktujących o zmaganiach wywiadów, wynika z paradoksalnego braku rzeczywistego wroga. W dekadach poprzedzających pokojowe zakończenie zimnej wojny to prosta ideologia wskazywała przeciwnika, przypisywała mu określone cechy i tłumaczyła powód ewentualnej eliminacji kapitalisty lub komunisty. Ta sama nienawiść budowała z kolei zrozumienie bardziej skomplikowanej propagandy, w którą wpisywał się właśnie film szpiegowski. Po dwóch stronach niewidzialnego muru było więc jasne, za co nienawidzi się obcego szpiega, a sposoby działania naszego agenta nie budziły najmniejszych wątpliwości.
Dziś już nie jest tak prosto. Nie dość, że ideologia antykomunistyczna straciła nieco na aktualności (rozpad ZSRR), to inne, obowiązujące ideologie, takie jak globalizm, nie zyskują poparcia społecznego, co wyraźnie widać na przykład w sondażach oceniających amerykańską inwazję na Irak. Innymi słowy nie ma jednego sztandaru, pod którym da się zjednoczyć tak zwany Wolny Świat, a w niektórych środowiskach nawet istnienie samego Wolnego Świata bywa kwestionowane. Oficjalnie wrogów cywilizacji przybywa, ale tak naprawdę są to kandydatury groteskowe – od Fiedela Castro (niegroźny brodaty staruszek z wyspy jak wulkan gorącej) przez Hugo Chaveza (ekonomiczna zagadka, gdzieś daleko w Ameryce Południowej) aż po Osamę Ben Ladena (tajemniczy terrorysta, podobno często zmieniający miejsce pobytu). Dodatkowo – jak na złość – żaden z nich niczym specjalnym się nie wyróżnia, żaden nie pociąga za sobą tłumów, a przeciętny mieszkaniec USA czy UE nie zna nawet motywów ich działania. Nic dziwnego zatem, że scenarzyści tworzący szpiegów jak ognia unikają tematów żywcem ściągniętych z rzeczywistości – science-fiction jest bezpieczniejsze, politycznie poprawne, a na dodatek daje więcej okazji do zaprezentowania nowych efektów specjalnych.
Marcin Jabłoński / o2.pl