Trwający praktycznie od końca hekatomby II wojny światowej globalny konflikt zwany zimną wojną od późnych lat 40. dwudziestego wieku stał pod znakiem nieustannego zagrożenia obu stron użyciem przez przeciwnika broni nuklearnej.Wpierana przez rządy (przede wszystkim USA i ZSRR) atomowa histeria była zjawiskiem globalnym i powszechnym. Na Wschodzie działała głównie jako kolejny dowód
na potrzebę utrzymania komunistycznego ustroju, natomiast na kapitalistycznym Zachodzie prowokowała nawet do samodzielnego budowania przeciwatomowych schronów w ogródkach. Trudno więc dziwić się, że już wkrótce tematyka globalnej destrukcji nuklearnej trafiła na ekrany kin, a potem domowych komputerów.
Za praktyczny początek zimnej wojny uznać można przemówienie, jakie 5 marca 1946 roku Winston Churchill wygłosił w Fulton. Premier Wielkiej Brytanii wypowiedział się tam za stawieniem czoła ekspansji radzieckiego komunizmu i pierwszy raz użył sformułowania, że świat na dwoje dzieli „żelazna kurtyna”. Stanowiło to faktyczny koniec koalicji antyhitlerowskiej i początek konfliktu, który nigdy nie wybuchł, jednak aż po 1990 rok (kiedy na Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie odbywającej się w Paryżu ogłoszono faktyczny jego koniec) opierając się na wielu „wojnach zastępczych” (Korea, Indochiny, Chile, Wietnam, Afganistan) utrzymywał w ludziach po
obu stronach barykady poczucie zagrożenia i oczekiwania na otwarte rozwiązania zbrojne. Od 1945 roku nie było też tajemnicą istnienie broni mogącej zniszczyć jednym uderzeniem całe miasta, w konsekwencji decydując o wyniku starcia w najbardziej ponury z możliwych sposobów – przesądzając o klęsce lub zwycięstwie setkami tysięcy poległych cywilów i wieloletnim skażeniem terenów atakowanych.
Na reakcję kultury i pierwsze próby oswojenia tematu trzeba było jednak czekać aż do 1956 roku, kiedy powstał pierwszy obraz podejmujący tematykę związaną z nuklearną katastrofą. Film Wojna bez końca, jeden z wielu typowych filmów klasy B tworzonych w tamtym czasie opowiadał o załodze statku kosmicznego, który przez przypadek rozwija prędkość wyższą od prędkości światła i zabiera astronautów do XXVI stulecia, witającego ich
krajobrazem będącym wynikiem mającej miejsce cztery wieki wcześniej wojny atomowej. Glob zaludniony jest przez prymitywne, nastawione rolniczo-łowiecko grupy ludzi nieustannie ciemiężonych przez zdegenerowanych promieniowaniem jednookich mutantów, którzy mają jednak także władzę nad mieszkającymi pod powierzchnią ziemi, dysponującymi wiedzą technologiczną i sprzętem potomkami szczęśliwców, którzy na wieść o wybuchu wojny zdążyli ukryć się w schronach. Bohaterowie – jak wymaga konwencja – pomagają ludziom zwalczyć mutantów i odzyskać kontrolę nad powierzchnią.
Film zapoczątkował fantastyczną paradę niezliczonych produkcji, w których aktorzy przebrani we fragmenty metalu wzbogacone skórzanymi elementami i futrami zwierząt biegali po wynajętych za psie pieniądze złomowiskach albo grając członków gangów postnuklearnych bandyckich maruderów, albo kolejnych postnuklearnych mesjaszy ratujących mniejsze lub większe postnuklearne społeczności przed mniejszymi, lub większymi postnuklearnymi zagrożeniami. Krytyka skarżyła się na nachalną propagandowość filmów tego typu, budżety malały, a futra stawały się coraz bardziej wyliniałe. Pojedyncza jaskółka w postaci Dr. Strangelove Staleya Kubricka nie uczyniła wiosny, a gatunek degenerował coraz bardziej. Przełomem miał być rok 1979, kiedy wprost z australijskiej prerii do kin trafiła pierwsza część serii Mad Max.
Niesprecyzowana, bliska przyszłość. Wskutek wojny zapasy paliwa skurczyły się i jest ono towarem cennym i deficytowym. Szybkie samochody policjantów i szybkie
motocykle gangsterów. Brutalność, zemsta i duże ilości pyłu unoszącego się spod kół. Stalowoniebieskie oczy Mela Gibsona świecące niczym wrzosowiska na kolejnych płowych pustkowiach i jego (ponoć) doskonała pupa z dodatkiem dobrej roboty filmującej ekipy uczyniły z kolejnego filmu o walce dobrych ze złymi klasyk, a pieniądze zarobione na projekcji pierwszej części pozwoliły na rozwinięcie dystopijnej ikonografii w kolejnym, zrealizowanym już dwa lata później filmie serii. Pomiędzy oryginałem i sequelem świat stoczył się jeszcze pokaźniej, a ludzie przekształcili się w zgraje zastraszonych nomadów. Nic to jednak dla Maksa Rokatańskiego. On jak zwykle robi swoje – ratuje kolonię przed zgrają neoprymitywistycznych zabijaków. Kolejny sukces.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że trzecia część serii (1985) pełni rolę prowokacji czy wręcz testu na wytrzymałość widza i krytyki. Mamy tu już kompletnie dystopijne postnuklearne miasto, produkcję energii ze świńskich odchodów, zakutego w stalowy hełm mięśniaka z zespołem Downa (Blaster), którym kieruje cwany karzeł o mentalności cinkciarza (Master), białowłosą Tinę Turner, grupkę nawiedzonych dzieciaków żywcem nieomal wyjętych z Piotrusia Pana, latającą maszynę i walki w wielkiej klatce zwanej Thunderdome. Jakakolwiek nie byłaby prawda
o intencjach twórców filmu, Mad Max 3 znów okazał się strzałem w dziesiątkę.
Na wytworzenie się mody na dystopię nie trzeba było długo czekać – podobna tematyka zaczęła pojawiać się i w japońskich anime (choćby legendarny Akira), wysokobudżetowych produkcjach hollywoodzkich (Terminator – choć tutaj dystopia jest raczej jedną z możliwości realizacji przyszłości), czy nawet w polskim kinie w postaci komediowej Seksmisji. Tytułów mniej udanych i mniej znaczących (idą w tysiące) nie ma raczej sensu wymieniać, pokuszę się jednak o przybliżenie mojego ulubionego obrazu zrealizowanego w tej konwencji.
Film The Blood of the Heroes (aka Salute of the Jugger) z 1990 z Joan Chen i legendą kina klasy B Rutgerem Hauerem opowiada o sporcie. O postnuklearnym sporcie, a zatem sporcie nie byle jakim. Drużyna Juggersów przemierza pustkowia w poszukiwaniu wiosek, w których będzie mogła zagrać w grę mającą na celu zatknięcie czaszki psa na paliku umieszczonym na końcu pola przeciwnika. Gracza, który ma wykonać to zadanie, ochraniają (albo polują na pełniącego tę samą funkcję gracza przeciwnej drużyny) zawodnicy wyekwipowani w stalowe łańcuchy albo zakończone poduchami dwuręczne metalowe kije. Wszystkie stroje są oczywiście robione ręcznie z każdego możliwego skrawka skóry i metalu, wszystko jest porządnie zapylone, zawodnicy między
meczami posilają się pieczonymi szczurami i szyją rany na twarzy igłami wyglądającymi na tapicerskie. Celem głównych bohaterów jest dotarcie do podziemnego miasta (wyraźnie inspirowanego madmaksowskim Bartertown), gdzie bogata szlachta sponsoruje rozgrywki Ligi, a zawodnicy opływają w luksusy.
Infekcja postnuklearna trafiła także do świata gier komputerowych i RPG – poczynając od stworzonej w 1988 gry Wasteland przez kolejne części kultowego
i prześmiewczego Fallouta po równie zabawnie pomyślanego polskiego „papierowego” RPG-a – Neuroshimę (inspirowaną podobnymi tytułami z Zachodu). I tutaj wykorzystuje się przeżywające nieustanną suszę pustkowia, pełne zmutowanych wielogłowych krów, pustych baryłek po benzynie, wraków samochodów, resztek budynków, które oszczędziły kolejne nuklearne fale uderzeniowe. To co stanowi o jakości tak Fallouta, jak i Neuroshimy, to jednak nie tylko ścisłe i konsekwentne trzymanie się konwencji, ale także duże poczucie humoru i zdolność autorów i jednego i drugiego do zaadaptowania w realiaach gry postaci i cytatów będących odwołaniami do kultury masowej (jak choćby w przypadku gry komputerowej użycie pythonowskiej sceny ze strażnikiem mostu albo nadanie szefom firmy kręcącej pornosy imion Cruise i Kidman).
Po raz kolejny wydaje sie dowiedziona stara prawda: kultura masowa potrafi połknąć wszystko – nawet całkiem poważny i całkiem globalny strach przed masowych holokaustem w pewnym momencie staje się tylko i wyłącznie pewnym rodzajem campu, w którym realizowane są kolejne przedsięwzięcia rozrywkowe. Czy jednak to wystarczy, by już na zawsze odłożyć na półkę maskę przeciwgazową? Nie byłbym taki pewny, choć skóra pod nią bardzo mi się poci
Paweł Waliński, www.o2.pl