Pokolenie JP2

”Szukałem was, a wy przyszliście do mnie – I za to wam dziękuję” – z kolekcji ostatnich słów Jana Pawła II, misternie zbieranej w ostatnich chwilach jego życia, te zostaną chyba zapamiętane najlepiej. Będą wielokrotnie przerabiane przez kaznodziejów, tysiące razy cytowane przez media, wyryje się je z pewnością na niejednym pomniku, umieści na okładkach setek albumów i książek.A szkoda, bo pod emocjonalnym lukrem, którym natychmiast zostaną zalane, chowa się jeden z największych fenomenów tego pontyfikatu i zarazem jedno z najbardziej poważnych pytań o przyszłość Kościoła w chwili, gdy ten pontyfikat się skończył.

Gdy w 1993 Jan Paweł II wybierał się na kolejną edycję Światowego Dnia Młodzieży w Denver, amerykańskie media natychmiast stanęły do wyścigu uszczypliwości. Feeria publicystycznych sporów, dziesiątki wywiadów miały jeden wspólny mianownik: ”Oto konserwatywny do bólu starzec z Europy Wschodniej przyjeżdża, aby mówić o tym, jak żyć kilkuset tysiącom młodych ludzi, wychowanych w myśl zasady ”jeśli to jest przyjemne, nie może być złe”. Szykuje się niezły ubaw!”.

Stało się jednak coś dziwnego. Młodzi ludzie słuchali w absolutnej ciszy. W skupieniu. Później bili brawo. I tak było zawsze.

Przypominanie sukcesów frekwencyjnych kolejnych Dni Młodzieży nie ma już dziś chyba sensu. Tłumaczenie, że zwłaszcza młodzi ludzie na kilometr wyczuwają, czy ktoś, kto przed nimi staje, jest tylko akwizytorem jakiejś ideologii, czy autentycznym świadkiem wiary – też nie, bo to oczywiste. Socjologów religii zajmie z pewnością opisywanie „pokolenia JP2” – ludzi młodych – tych z 1979 roku i tych z 2005, których papież gromadził wokół siebie, którzy nie znali innego papieża i którzy za chwilę będą „robili” ten Kościół jako świeccy, proboszczowie, biskupi.

Ale te wszystkie rozważania nikną w świetle tego, co stało się z tymi młodymi ludźmi w ciągu ostatnich kilku dni. A stały się trzy wielkie rzeczy. Wie to każdy, kto widział tłumy w kościołach na całym świecie, „posty” w Internecie, esemesy, świeczki, wszystko po to, by być z papieżem w chwili jego śmierci. To znak, że młodzi ludzie dobrze odrobili lekcję, którą od samego początku przekazywał Jan Paweł II – że wymagania można stawiać tylko z miłości. Z miłości do kogoś. Do Chrystusa, do drugiego człowieka. Że tablice z przykazaniami można przyjąć tylko z rąk kogoś, kogo naprawdę się kocha.

Przecież nie ma się co łudzić – zdecydowana większość tych młodych ludzi nie jest w stanie przytoczyć tytułu ani jednego papieskiego dokumentu, nie wie tak naprawdę nic o formalnym papieskim nauczaniu. Tyle że słowa, choćby najmądrzejsze, to lekcja druga. Pierwszą, tę z ludzkiego odruchu, z miłości, która każe człowiekowi być przy łóżku umierającego – odrobili doskonale. Jak odrobią tę drugą – zależy od tego, czy znajdzie się teraz ktoś, kto będzie umiał sensownie im ją zadać. Chyba, że oni sami sobie ją zadadzą.

Gdy papież przyjechał do Polski w 1979 roku, nie przywiózł przecież konkretnych wskazówek, co robić. Wierzył, że ludzie sami dostrzegą, co mają robić, muszą tylko najpierw otworzyć zaciśnięte ze strachu powieki. „Fenomen 1979” polegał więc głównie na tym, że na ulice wyszły miliony ludzi, którzy choć żyli wcześniej obok siebie, nie mieli pojęcia, jaką mogą być siłą, komentatorzy mówili: „Zobaczyli się”, „Policzyli się”. Gdy zaraz po śmierci Jana Pawła II pojechałem pod warszawski kościół św. Anny, gdzie zgromadziło się piętnaście tysięcy młodych ludzi, miałem to samo wrażenie. Widziałem, jak ci ludzie patrzą na siebie z zaskoczeniem. Że jest ich tyle, że przyszli tu z jednego powodu, że chodzi im o to samo.

A o co chodzi? To jasne. Trzeba było tej dwudniowej agonii, tych doniesień z Rzymu o papieżu, który prosi o to, by czytać mu fragmenty Ewangelii św. Jana, na chwilę znika, „rozpływa się w wieczności”, by zaraz wrócić i prosić o kolejny fragment, o papieżu, który jest spokojny w obliczu śmierci, o papieżu, który kończy życie słowem, którym kończy się modlitwę. I odchodzi. I zostawia każdego, kto na niego patrzył, z pytaniem: Jak żyć, żeby móc tak umrzeć?

Ci młodzi ludzie, którzy przez kilka dni palili świeczki, modlili się, śpiewali – za chwilę rozejdą się każdy w swoją stronę. Światowy Dzień Młodzieży w Kolonii, cztery miesiące po śmierci Jana Pawła II, pewnie się odbędzie. Kolejny papież pewnie nań pojedzie. Ale chyba nie powtórzą się sceny znane z pontyfikatu Jana Pawła II. To dlatego Kościół powinien teraz jak najszybciej próbować znaleźć młodych wierzących, niewierzących, agnostyków, którzy teraz rozchodzą się do domów po zakończonych mszach i czuwaniach, którzy nie do końca chyba zdają sobie sprawę z tego, co się stało, wiedzą tylko, że coś ich poruszyło, że coś zadrżało im „w środku”. Musi się znaleźć ktoś, kto pomoże im przekuć to na konkretne życiowe doświadczenie. Ktoś, kto powie im, że Kościół po śmierci Jana Pawła II nie będzie gorszy, że będzie inny.

SZYMON HOŁOWNIA / Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Ozon”