Najciężej pracujący mają dość. Uciekają z molochów do sensowniejszej pracy, z wielkich miast na wieś. Czy w firmach nadchodzi rewolucja? Zarabiam mniej niż kiedyś, choć pracuję więcej. Ale przynajmniej nie mam nad sobą idiotycznej hierarchii. W firmie regułą działania jest nieskuteczność – mówi 40-letnia Francuzka Catherine.Pracowała w eleganckim magazynie dla kobiet. Zerwała z pracą etatową, dziś zawiera tylko krótkoterminowe kontrakty. – Kariera w wielkiej firmie to nie dla mnie.
31-letni Minh przez cztery lata piął się w wielkim francuskim koncernie dóbr luksusowych LVMH, sprzedając koniaki Hennessy, torebki Louis Vuitton czy kosmetyki Diora. Świetna pensja, wyjazdy. Wysoka półka. Idealny przedstawiciel młodej, dynamicznej kadry. Pracował tak intensywnie, że nie miał kiedy wydawać zarobionych pieniędzy.
– W pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że celem tej zabawy jest wciskanie koniaku i pogoń za zyskiem. I pieprzenie innych, by awansować. Jaki to ma sens? – wspomina.
Odszedł z firmy, choć szefowie go zatrzymywali. Po sześciomiesięcznym urlopie poszedł na rozmowę kwalifikacyjną do LŐOréala: – Był piątek, skończyliśmy spotkanie o 20. Przed komputerami przy biurkach wciąż tkwili ludzie. Nagle błysk. Ta sama gadka jak w LVMH, tyle że o sprzedaży szamponów. Powiedziałem sobie: stop.
Rok temu zrezygnował z mieszkania w Paryżu i powrócił do rodzinnego domu na przedmieściach. Ojciec Minha, który całe życie tyrał jako inżynier, nie pojmuje decyzji syna.
ZWOLNIJ
Dlaczego ludzie rzucają kariery? Zwykle z powodu niezadowalającej odpowiedzi na pytanie: Daję z siebie wszystko, a co dostaję w zamian? Większe pieniądze nie są w stanie wynagrodzić życia pod presją, problemów ze snem, braku czasu na cieplejsze relacje z ludźmi.
Problem dotyczy głównie elit, a nie całego społeczeństwa. Ludzi wykształconych, bardziej rozwiniętych intelektualnie i kreatywnych – tych, którzy są lokomotywą gospodarki. Ich decyzje mogą zmienić zwyczaje firmowe. Pracownicy banków, marketingu, handlowcy, wydawcy, dziennikarze czy przedstawiciele nowych technologii po kilku latach bycia rekinami biznesu chcą spędzać czas inaczej, niż tylko pracując.
Kto nie ma dość tyrania po 12 godzin dziennie i długich dojazdów do pracy? Zalazł ci za skórę kolejny genialny szef? Nie wolisz zarabiać trochę mniej, ale bardziej cieszyć się życiem? Jeśli tak, jesteś potencjalnym kandydatem do ucieczki z firmy.
Brytyjczycy nazywają taki skok w nieznane dziwnym słowem downshifting. Dosłownie oznacza ono redukcję biegów podczas jazdy samochodem. Tu – życiową rewolucję, zwolnienie tempa zawodowego, świadomy zjazd na wolniejszy pas.
Można próbować łagodnie, stopniowo wyrywając z dnia pracy chwile dla siebie – lunch bez biznesowych spotkań, spacer po parku. Albo chodzić po firmie z papierami w garści, pozorując zaangażowanie w obowiązki – jak radzi Francuzka Colinne Maier, autorka książki „Witaj, lenistwo”, która staje się światowym bestsellerem i biblią zbuntowanych pracowników.
Można ograniczyć liczbę służbowych nasiadówek i częściej mówić „nie”, gdy zanosi się na dociążenie obowiązkami. Wreszcie – zmienić pracę na mniej obciążającą albo pójść na całość, wybierając najbardziej ryzykowną ścieżkę: życie od nowa.
GDZIE ROŚNIE PIEPRZ
Moda na 14-godzinny dzień pracy wcale nie oznacza, że jest ona twórcza. Wiele osób odkrywa, że siedzą w robocie, bo inni siedzą. I tylko marnują czas. Najłatwiej uciec, gdy ma się odłożone pieniądze.
Makler giełdowy, który dostaje w londyńskim City premię w wysokości 200 tysięcy funtów, wyprowadza się do Walii i otwiera tam niewielki hotelik. Zestresowany menedżer sprzedaje dom, który przez lata zyskał na wartości, zabiera życiowe oszczędności i jedzie do Kornwalii uczyć w szkole. 60 tysięcy funtów rocznie topnieje do 15 tysięcy, ale ma morze czasu na swoje hobby.
Dziennikarz porzuca hałaśliwy newsroom i podpisuje z Królewską Pocztą kontrakt na prowadzenie urzędu w odizolowanej od świata osadzie w Szkocji. Zarobki słabsze, ale pocztowe lokum jest darmowe. Plus klasztorna cisza i autentyczne kontakty z sąsiadami.
Miejskie molochy, bezduszne jak Londyn czy Manchester, dla niektórych mieszkańców stają się koszmarem. Potworne korki i smog, kiepskie szkoły, osamotnienie w wiecznym tłumie, półtoragodzinna podróż do biura, stres długich godzin pracy, bo nie wypada wyjść przed szefem, i ustawiczne poczucie nienadążania.
Zagubiony londyński szczur po kolejnym tygodniu wyścigu odreagowuje stres w pubie. Już w piątek wieczór na ulicach widać zwykle zimnych i opanowanych Anglików, którzy opijają się do nieprzytomności piwem. Zaczynają w najbliższym pubie od razu po wyjściu z biura. Taki właśnie tytuł – „The Office” – nosi pokazywany w Polsce przez BBC Prime angielski film o realiach przeciętnego wyspiarskiego biura – z intrygami, obłudą, beznadziejnym szefem i nieudolnym managementem.
Uciekają nie tylko przedstawiciele najbogatszych zawodów. Nauczyciele Leslie i Susan Arscott przenieśli się z podlondyńskiego Reading do hrabstwa Devon. Pracują teraz na pół etatu, ich dochód spadł z 57 tysięcy do 15 tysięcy funtów rocznie. Nie jest łatwo, ale przyjemniej – przyroda, wolny czas i lektury.
Milcząca większość wciąż jednak udaje, że wszystko jest OK. – Nienawidziłam swojej pracy, ale zajęło mi dużo czasu, by odejść. Dziś wszyscy moi byli koledzy z biura mi zazdroszczą – mówi Sandrine Bugegat, była doradczyni w banku Crédit Agricole.
– Nie czuję się mniej pewnie niż oni na etatach – mówi o byłych kolegach Catherine. – Wszyscy drżą przed następnym planem zwolnień. Nie mówiąc już o 50-latkach.
ŚWIAT LENI
Najłatwiej uciec z wielkomiejskiej korporacji do drobnych usług w miasteczku lub na wsi. Kiedyś najbardziej przedsiębiorczy uciekali w odwrotnym kierunku. Dziś cywilizacyjny trend się odwraca.
Exodus na wieś już spowodował wzrost cen nieruchomości w wielu malowniczych hrabstwach Anglii. Liczbę Brytyjczyków, którzy w 2004 roku uciekną od miejskiego stresu, szacuje się na 200 tysięcy. Trzy miliony Brytyjczyków tylko się zastanawia: własna firma, pół etatu czy ucieczka na wieś – twierdzi firma ubezpieczeniowa Prudential.
Boom na ceny nieruchomości w ostatnim 10-leciu sprawił, że przeciętny posiadacz domu czy mieszkania zarobił kilkadziesiąt tysięcy funtów. Według szacunków wielkiego banku i ubezpieczyciela Standard Life w ciągu najbliższej dekady własne firmy z pieniędzy ze sprzedaży domów chce założyć około miliona brytyjskich 30-latków.
Statystyki wskazują jeszcze jedną przyczynę buntu. Anglicy pracują najdłużej w Europie. 12 godzin pracy plus trzygodzinny dojazd potrafią wypompować najtwardszych. A pracownicy bywają traktowani gorzej niż biurowe meble. W wielu firmach ludzie dostają dwutygodniowe kontrakty. Pod koniec tego okresu zamiast nadziei na etat zastają swoje rzeczy w plastikowych workach albo kartonach. To znak, by się wynosili.
Ucieczka z firmy to zjawisko nie tylko brytyjskie. Według szacunków Prudentiala w całej Unii Europejskiej w 2007 roku downshifting będzie rozważało około 12 milionów ludzi.
Francuzi uważają, że ich firmy każą pracownikom przestrzegać wewnętrznie sprzecznych zasad, stawiają im nierealistyczne i niewykonalne zadania. Menedżerowie usiłowali wprawdzie zracjonalizować zasady działania francuskich firm, ale większość z nich jest uczulona na anglosaskie recepty i język. Globalizacja postępuje, ale napotyka wielkie trudności w zderzeniu z lokalnym partykularyzmem. – Tu nie istnieją typowe działy czuwające nad rozwojem pracowników – wyjaśnia Douglas Rosane, dyrektor amerykańskiej firmy działającej we Francji.
87 procent kadry we Francji, a więc ludzi, którzy z definicji powinni być najbardziej związani z firmą, nie utożsamia się z jej decyzjami. Aż 62 procent z nich twierdzi, że nie ma żadnego wpływu na przebieg własnej kariery. 30 procent uważa, że pracuje poniżej swoich kwalifikacji. Zdemotywowani odchodzą, bo nie godzą się na tymczasowe zajęcie i deklasację. Buntują się też młodzi, bo nie potrafią znaleźć pracy. Wśród nich absolwenci wyższych szkół handlowych i politechnicznych, których jeszcze niedawno zaliczano do rozpieszczonej elity.
W innych krajach bunt ma czasem formy humorystyczne. W Berlinie od 1996 roku działa Stowarzyszenie Szczęśliwych Bezrobotnych. Uważają, że grupowe zwolnienia wpływają na wzrost zysków akcjonariuszy i to właśnie bezrobotni pobudzają wzrost gospodarczy. Dlatego głoszą: „Szczęśliwy bezrobotny chce być wynagradzany za swoją niepracę”.
W Belgii trzy lata temu grupa studentów z LiÝge założyła międzynarodówkę dimanszystów, czyli zwolenników niedziel. Walczą o powszechny minimalny dochód, który pozwoliłby obywatelom wybierać życiowy status: między etatowcem a wolnym człowiekiem.
W Stanach Zjednoczonych downshifting jest jeszcze zjawiskiem marginalnym. Być może dlatego, że Amerykanie nie mają takiej ochrony socjalnej jak Europa, na przykład – powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Kiedy Michael Johnson, dziennikarz z Europy, chciał kupić w księgarni w Nowym Jorku książkę o downshiftingu, księgarz bezradnie rozłożył ręce i powiedział: – Sorry, ale w tym kraju zajmujemy się up-shiftingiem (czyli przyśpieszaniem tempa).
Ostatnio jednak modna jest książka socjolog Juliet Schor „Przepracowany Amerykanin”, która nadszarpuje kult pracy prowadzącej do nieograniczonej kariery. Inny zastanawiający objaw: w ostatnich pięciu latach aż 48 procent ankietowanych przez Center of New American Dream podjęło dobrowolną decyzję o ograniczeniu zarobków, by mieć więcej wolnego czasu.
W Arizonie antykarierę robią Claws (skrót od pierwszych liter): alternatywni, kreatywni, przeciwni niewolnictwu zarobkowania. Ich hasłem jest: „Proletariusze całego świata, odpocznijcie sobie!”.
Epidemia dotarła nawet do Japonii. Freeters – z połączenia angielskiego free i niemieckiego arbeiters – to wolni pracownicy. Wcale nie są leniwi, odrzucają jednak uzależnienie od pensji i etatu. 20 procent ludzi poniżej 35 lat woli żyć z drobnych prac, a całą energię przeznaczać na osobiste pasje.
BUNT PO POLSKU
W Polsce zawsze się zdarzali ludzie, którzy szukali alternatywnego sposobu na życie: zakładali hipisowskie wspólnoty, wyjeżdżali na wieś mieszkać w szałasie, olewali mało przydatny dyplom, by podjąć pracę stróża. W PRL-u miało to swój sens: było buntem przeciw życiu kontrolowanemu przez komunę. Ale wtedy nie było szans na zostanie tuż po studiach prezesem ze służbowym autem i pensją równą wartości samochodu. „Wyścig szczurów” był terminem związanym z bogatszym, lepszym światem i gdy pojawiła się szansa na udział w nim, wielu młodych Polaków ochoczo wystartowało.
Rezygnowanie z niego dzisiaj nie jest kontestacją, raczej wynikiem rozczarowania i przemęczenia. 67 procent młodych, zapracowanych Polaków w wieku 18-35 lat twierdzi, że w pracy są nieszczęśliwi. Socjologowie Henryk Domański i Mirosława Marody przyznają, że downshiftingu w Polsce nikt jeszcze nie bada, bo jest to zjawisko nowe.
Buntownicy są wśród nas, ale nie zawsze chcą się do tego przyznać. Zwłaszcza mężczyźni. Kobiety łatwiej adaptują się do jazdy na niższym biegu – zmusza je do tego sama natura. Nie sposób pozostać pracoholiczką i jednocześnie mieć dzieci.
Dla mężczyzny rezygnacja z kariery często oznacza porażkę. – Facetów nawet nie pytaj, nikt się nie przyzna – mówi kolega, który po kilku latach szefowania agencji eventowej postanowił napisać książkę i przez jakiś czas żyć z pensji żony.
Niektórzy jednak, jak Adam (46), były szef kreacji w sieciowej agencji reklamowej, mają tak dość pracy „na akord”, że zmieniają swój system wartości. Odszedł z agencji, od roku ilustruje książki. Pieniądze z tego są dwa razy mniejsze, za to zyskał kilka godzin dziennie dla siebie. Wychodzi z pracy o 17, nikt nie mówi: „Jak to, już?”. Musiał jednak ograniczyć wydatki, zrezygnować z kredytu na samochód i wyjazdu na wakacje za granicę. Coś za coś.
Renata Kałużna (32), jeszcze dwa lata temu dyrektor handlowy w dużej zachodniej firmie, sama przyznaje, że była pracoholiczką. Przez pięć lat spędzała poza domem 12-16 godzin na dobę, nazbierało jej się kilkadziesiąt dni niewykorzystanego urlopu. W domu głowiła się, jak pozyskać kolejnego klienta, jak rozwiązać zawodowy problem. Jej mąż słyszał bez końca: – To już naprawdę ostatni raz, nie będę więcej wracać w nocyÉ Skończyło się poczuciem wypalenia, niemal depresją. We dwoje zdecydowali, że czas zrobić przerwę – na życie.
Dziś Renata ma półtoraroczną córkę, jest w ciąży z drugim dzieckiem. Pomaga jako konsultant w biurze, które mąż założył w domu. Z małą na kolanach siedzi przy komputerze: wysyła listy, organizuje spotkania. – Na etacie zarabiałam w tysiącach złotych. W domu nigdy tyle nie zarobię, ale pieniądze nie są najważniejsze – mówi. – Chcę sama ustalać godziny pracy, mieć czas dla męża i dziecka.
Znacznie łatwiej we dwoje przewracać życie do góry nogami. Tomasz Kniołek (36) i jego żona Ewa mieli pracę, za którą wiele osób dałoby się pokroić. Oboje pracowali jako fotoedytorzy w dużym wydawnictwie, zajęcie było nieźle płatne i ciekawe. Tyle że prawie się nie widywali, spędzając poza domem 12-14 godzin, porozumiewając się SMS-ami. Latem pojechali na urlop w Beskid Niski iÉ zdecydowali, że to będzie ich miejsce na ziemi.
Zamierzają żyć z gospodarstwa rolnego, a w przyszłości – z agroturystyki. Nie mają telefonu, Internetu, telewizora, nie mają też żadnych pilnych spraw do załatwienia. Tomasz wstaje o 6, żeby rozpalić w piecu, Ewa własnoręcznie zabezpiecza przed wilgocią belki pod sufitem. Całe dnie spędzają razem i wciąż mają o czym rozmawiać. – Zawsze jest coś do zrobienia, nie nudzimy się – zapewniają. Satysfakcji, że będą mieszkać w domu wzniesionym własnymi rękami, nie da się porównać z niczym. A już na pewno nie z uganianiem się za czymś tak ulotnym jak ilustracja do kolorowego czasopisma.
Niektórzy downshifterzy chcą nadal zarabiać podobnie albo nawet więcej. Tomasz (38) i Barbara Andrusikiewiczowie (32), właściciele księgarni w Krakowie, postanowili rozstać się z miastem, ale nie z dobrami cywilizacyjnymi. Pracować mniej i żyć lepiej, niekoniecznie zarabiając gorzej. Od trzech lat mieszkają w małej górskiej wsi Ropki, stamtąd zarządzają księgarnią. Dzięki temu udało się oddzielić pracę od życia prywatnego. Mają coś, czego dotąd im brakowało: mnóstwo czasu dla siebie i dwójki dzieci. Ich pięcioletni syn pójdzie do wiejskiej szkoły, w której warunki są nie gorsze niż w prywatnej, płatnej szkole w mieście – 10-osobowa klasa i kadra z wyższym wykształceniem.
– Z punktu widzenia socjologii amerykańskiej jesteśmy bardzo bogatymi ludźmi – mówi Tomasz. – Nie musimy wstawać o 6, nie wracamy do domu po 18 i nigdzie nam się nie śpieszy.
Raz w tygodniu jeżdżą z dziećmi na basen, stałe łącze z Internetem mają o kilometr. Filmy oglądają na ekranie laptopa, z DVD – dzięki temu ich dzieci zapomniały, co to jest reklama, i nie domagają się coli ani czipsów. – Można mieć bardzo fajne życie i wcale nie trzeba się zamęczać – podsumowuje Andrusikiewicz, mówiąc, że w podobny sposób żyło się przecież przed wojną w wiejskim dworze.
Downshifting bowiem nie polega na tym, żeby zacisnąć pasa, przymierać głodem i mieć wolne zamiast stałej posady.
JAK ZABŁOCKI NA DOWNSHIFTINGU
Jeśli uciekający spalą za sobą mosty, mogą żałować decyzji podjętych pod wpływem emocji i wyczerpania.
Prawniczka Kate Robertson rzuciła pracę za 74 tysiące funtów rocznie w firmie w londyńskim City. – Pracowałam 11 godzin dziennie, często całe weekendy – wyjaśnia w rozmowie z tygodnikiem „The Observer”. W Nowy Rok 2002, kierując się entuzjazmem i poszukiwaniem wartości innych niż nowe ciuchy czy perfumy, zmieniła zawód – została nauczycielką w szkole średniej. Po dwóch latach żałuje i przyznaje, że była naiwna. Mało zarabia, użera się z uczniami i szkolną biurokracją. Tęskni za dawną pracą i dostatnim życiem.
Londyński prawnik Roger McLeod zrezygnował z rocznej pensji 90 tysięcy funtów. Otworzył warsztat reperacji motorowerów. – Marzyły mi się piękne dni spędzane na majstrowaniu przy silnikach, a tymczasem straciłem status, moje dochody zleciały na łeb na szyję i dopadła mnie nuda nie do zniesienia – mówi. Psychologowie opisali to jako chorobę wolnego czasu.
„Chory” McLeod po trzech latach w warsztacie wrócił do zawodu, ale nie było to łatwe. W końcu zatrudniła go wielka firma i jak dawniej pracuje po 11 godzin. Zapewne choruje na stres i wypalenie.
Maria B., 39 lat, urzędniczka w Warszawie, przerażona kolejnymi redukcjami i narastającym konfliktem z szefem – zdecydowała się założyć z przyjaciółką knajpkę. Napisała do pisma kobiecego entuzjastyczny list o swoim wyzwoleniu.
– Żałuję, ale niestety, mój przykład się pani nie przyda – mówi, kiedy wreszcie do niej docieram. – Wizja, jaką przede mną roztaczała koleżanka, już nie przyjaciółka, wydawała się ratunkiem. Żyłam tym projektem, który oczekiwał mojej obecności i zaangażowania. Miałam tyle pomysłów. Nawet sny mi je podsuwały. Stałam w obliczu podjęcia życiowej decyzji miotana rozterkami i emocjami. Za zmianą przemawiała chęć uwolnienia się spod niszczącego wpływu szefowej.
W ostatniej chwili wspólniczka się wycofała. Maria straciła odwagę. Nie było problemu z odzyskaniem zainwestowanych pieniędzy. – Poniosłam większą stratę, nie odzyskałam marzeń. Musiałam z uczuciem klęski wrócić do porzuconej rzeczywistości i po raz kolejny podjąć próbę pokochania pracy, aby nie zwariować.
SZEF MA ZAWSZE RACJĘ
Firmy powoli się orientują, że zbyt duży stres i nierealistyczne wymagania mogą doprowadzić do odejścia najbardziej utalentowanych pracowników.
Słownik firmowy wywołuje gęsią skórkę. „Redukcja kosztów” to po prostu „zwolnienia”. W dużych korporacjach przy kalkulacji kosztów mierzy się efektywność za pomocą „osobodni”. Bardziej finezyjni szefowie mówią we własnym gronie o „współczynniku wyzysku”. Nawet w najfajniejszych firmach. Także w Polsce.
– Czułam, że traktuje się nas nie jak osoby, lecz jako zasoby – mówi Sylvie Claudot, niegdyś konsultantka w biurze doradczym w Lyonie. – Nieustannie dawano mi odczuć, że z dnia na dzień mogę być zastąpiona.
Bezduszny księgowy finansista to dziś symbol stosunków między pracodawcami a pracownikami w każdej większej firmie. Wymienia się inżyniera rumuńskiego na informatyka hinduskiego. Robotnika tunezyjskiego na chińskiego. I zawsze starszego na młodszego.
Rok temu ruch francuskich pracodawców Etyka zorganizował wielkie seminarium „Lubię moją firmę”, przekonując, że 89 procent Francuzów ma dobrą opinię o swoich przedsiębiorstwach. To przekonanie opierało się jednak na dyskusyjnych liczbach. Już we wrześniu tego roku pracodawcy dyskutowali na innej sesji – „Jak pogodzić Francuzów z firmą?”. Kryzys zaufania opinii publicznej do instytucji przedsiębiorstwa zagraża gospodarczemu rozwojowi państwa! – alarmowali szefowie. Kto jest temu winien? Nauczyciele, dziennikarze, politycy, państwo. Siebie nie zauważyli.
Gabrielle Rolland, konsultantka w firmie, uznaje to za arogancję. Według niej największym grzechem francuskich pracodawców jest brak odpowiedniego humanistycznego wykształcenia i, co za tym idzie, niedostrzeganie ludzi we własnej firmie.
Pracodawcy wolą unikać prawdziwej debaty albo nie są w stanie jej podjąć. Ich zdaniem ktoś, kto podważa autorytet firmy, jest zwykłym niedowiarkiem lub działa na szkodę spółki. Najświatlejsi szefowie co najwyżej stają na czele reformy i powołują specjalne zespoły do spraw uzdrowienia problemu. Kłopotliwi prowodyrzy mogą w nich dyskutować wiele godzin, a potem zebrać wnioski w obszernym memorandum, którego nikt nie czyta. Dzięki temu mają jeszcze więcej roboty.
W świecie szefów dyskutuje się o etyce biznesu, trwałym rozwoju bądź o powrocie na ścieżkę „zyskownego wzrostu”. Wiedzę czerpie się z rocznych sprawozdań, tabelek i kwitów, które produkuje się wyłącznie na użytek wystraszonych zarządów. Agencje i firmy konsultingowe zacierają ręce, bo prezesi nie schylają się po wiedzę do własnych pracowników.
ALDONA KRAJEWSKA, MAREK RYBARCZYK Przekrój