Niewielu europejskich i amerykańskich podróżnych w Japonii poświęca wiele czasu telewizji w języku gospodarzy. Ci, którzy podjeli taką próbę, wiedzą, że w przerwie na reklamę podczas projekcji „Rambo” można zobaczyć tego samego Sylvestra Stallone, jak reklamuje szynkę, a podczas slotu reklamowego w środku „Robocopa” może się ponownie pojawić Arnie Schwarzenegger.Japońskie reklamy to wielka parada gwiazd. Beckhamowie reklamują olej Castrol, Nicholas Cage – sale bilardowe, Harrison Ford – piwo Kirin. Leonardo DiCaprio pokonuje porywacza przy pomocy korka od szampana – zachwalając kartę kredytową. A Sean Connery nie waha się śpiewać po japońsku w duecie z nadmuchiwanym królikiem – zachwalając jogurt.
Te dalekowschodnie reklamy z udziałem gwiazd są dla zachodnich widzów tak zaskakujące, że niejaki Alan Soiseth założył specjalną stronę internetową Japander, na której publikuje te ciekawostki.
Jak twierdzi – to tylko niewinna zabawa, ale radcy prawni DiCaprio i Meg Ryan byli innego zdania i – nie bez wykręcania rąk – zmusili go do zdjęcia reklam swoich klientów. Czyli, że nie jest to aż taka niewinna zabawa i aktorzy jakby się wstydzili tego, co robią w Japonii.
Za wielkie pieniądze
Na ekrany europejskich kin trafi lada chwila hollywoodzki film „Lost in Translation” (czyli „Nie do przełożenia” – n.b. w Polsce postanowiono tytułu nie tłumaczyć), w którym Bill Murray odtwarza rolę zgranego amerykańskiego aktora, ratującego się występem w japońskiej reklamie.
Ale tak naprawdę, to wcale nie jest biznes dla gwiazd, którym się powinęła noga.
Tokijska firma konsultingowa Japan Market Intelligence ocenia, że zagraniczne gwiazdy ekranu, muzyki i sportu dostają za kontrakt reklamowy od 1 do 3 milionów dolarów. Victoria i David Beckham otrzymali podobno honorarium aż 5,5 mln dolarów.
Europejczycy i Amerykanie nie są bynajmniej zdziwieni samym faktem, że sławni aktorzy występują w telewizyjnych reklamach i biorą za to majątek. To się zdarza i w Europie i w Ameryce.
Co dziwi, to fakt, że gwiazdy często występują w rolach absulutnie nie przystających do ich wizerunku – „mocnego człowieka”, „amanta”, „wampa”, „pierwszej niewinnej”, „obrońcy prawa” itd.
W tej niedorzeczności jest metoda
Czym wyjaśnić, że Japończykom z jakiejś przyczyny Charles Bronson kojarzy się z pomadą do włosów, Madonna z drinkiem, a Celine Dion ze szkołą angielskiego?
Odpowiedź jest często zabawnie prosta. Dion reklamuje koledż Aeon, bo się rymuje… Były perkusista Beatlesów, Ringo Starr zachwala sok jabłkowy, bo „ringo” to po japońsku „jabłko”, a „star” można od biedy przełożyć jako „piję sok”.
To jednak nie do końca wyjaśnia rozbieżności między „personą” aktora, a rolą, jaka może mu przypaść w japońskiej reklamówce. Jak wyjaśnia dziennikarz finansowy David Kilburn, który od 20 lat zajmuje się japońską reklamą i promocją – w Japonii aktor to aktor, a nie „osobowość”, której każdy prywatny krok porównuje się z wizerunkiem ekranowym – i odwrotnie.
Japończyka nie obchodzi nic a nic, czy Harrison Ford lubi piwo, które reklamuje, czy nie – byle je reklamował w ciekawej scence.
W Europie zderzenie tego, co aktor robi, a kim stara się być w oczach fanów może wywołać szok i oburzenie. Na przykład na merkantylizm Seana Connory’ego, który prezentuje się jako szkocki patriota, a mimo to występuje w reklamie japońskiej whisky.