Nasi górą!

Sobotni wieczór był upojny – upajałam się winem i świadomością, że duch w narodzie nie zginął – wygrali nasi. Nareszcie. Wróciła mi wiara w rodaków.Powodem mojej euforii jest osławiona Parada Równości, która odbyła się mimo zakazów Lecha Kaczyńskiego i nieukrywanej wściekłości bojówek Młodzieży Wszechpolskiej. W Paradzie wzięli udział ludzie, którzy normalnie by tego nie zrobili. Wicemarszałek Sejmu Tomasz Nałęcz (SdPl) powiedział, że choć jest hetero, to dla prezydenta Kaczyńskiego i dla wszystkich osób nietolerancyjnych w Warszawie będzie gejem. Dodał, że wszyscy powinni być gejami.

Więc zebrało się dwa i pół tysiąca gejów i lesbijek, prawdziwych lub nie, i przeszło się ulicami stolicy, śpiewając wesoło „Kaczuchy”. Niektórzy nieśli też transparenty z napisem: „Jeden naród, dwa kaczory”, „Kaczyzm”, „Kaczki na wieś, lesbijki na Wiejską”.

Co więcej, w Paradzie wzięli też udział politycy z pierwszych stron gazet: Izabela Jaruga-Nowacka i wicemarszałek Senatu Kazimierz Kutz, a Marek Borowski (SDPL) tak napisał w swoim oświadczeniu dla PAP: „Dziś na ulicach Warszawy mieliśmy przedsmak IV RP braci Kaczyńskich. Polski buntu i nienawiści do wszystkiego, co inne. Polskich ostrych konfliktów i konfrontacji społecznych. Pełną odpowiedzialność za dzisiejsze wydarzenia ponosi Lech Kaczyński, którego ideologiczna i konfrontacyjna postawa stała się pożywką dla agresji”. Znaczy się, że i w polityce coś drgnęło – część polityków wreszcie jasno i wyraźnie wypowiedziała się w kwestii tak u nas drażliwej, jak homoseksualizm. Może to koniec udawania, że w naszym kraju wszystko jest w porządku?
A może to tylko kiełbasa wyborcza?
Nawet jeśli, to bardzo smaczna i potrzebna.

Kiedy oglądałam w telewizji wiadomości na temat Parady, uderzyła mnie olbrzymia fizyczna różnica między jej zwolennikami a przeciwnikami. Kolorowy, tęczowy tłum roześmianych ludzi szedł naprzeciw zwolenników ładu i tradycji: ci byli ubrani w ciemne, „urzędowe” kolory, mieli zaciśnięte usta, pięści, i jak pietruszka z wiersza Jana Brzechwy, byli bladzi (…lecz pietruszka, z tą jest gorzej – blada, chuda, spać nie może…).

Jakoś niezdrowo wyglądali. Jak w bajce, prawda? W bajkach jest przecież zawsze tak, że księżniczka, krasnoludki i wszystkie inne Koszałki-Opałki mają ładne, kolorowe ubranka, a źli czarownicy noszą czarne, szare bądź brązowe suknie – już na pierwszy rzut oka wiadomo, kto jest dobry, a kto zły.

Wygrali ci, co widać było od razu, że są dobrzy: zwolennicy tolerancji, demokracji, równości, godności, zdrowego rozsądku i jednocześnie przeciwnicy jednoosobowych rządów twardej ręki.
I twardej głowy.
Jeden zero dla nas.

Być może to wszystko nie wzbudzałoby we mnie takich emocji, gdybym nie była właśnie w trakcie pewnej zdumiewającej lektury. Bo od kilku dni mam w domu prawdziwy skarb. Skarb ma prawie pięćdziesiąt lat, pożółkłe, zetlałe kartki i nosi tytuł: „W polu i zagrodzie”. Książka jest pracą zbiorową, powstałą pod redakcją magistra Tadeusza Ilczaka. To jej trzecie wydanie. Nie wiem niestety, kiedy do rąk czytelników trafiło pierwsze. A szkoda.

Już wyjaśniam, dlaczego lektura sprawia, że oczy wychodzą mi z orbit. W roku 1956, czyli wcale nie tak dawno, nasze kochane społeczeństwo polskie przypominało raczej prymitywne plemię z Papui-Nowej Gwinei, niż lud europejski z tradycjami. Autorzy wyjaśniają, jak często należy się myć, że trzeba dbać o zęby, że bicie kobiety nie może być podstawą dobrego małżeństwa… Nie mogę się oprzeć i zacytuję kilka co lepszych kawałków. Posłuchajcie.

Fragment rozdziału „Kobieta w rodzinie”:
„Kiedy czytasz te słowa, być może jest już wieczór. Dzieci śpią, mąż ma w domu jeszcze jakąś robotę. Ot, jak co dzień, zwyczajnie. Nawet się nad tym nie zastanawiasz. Ale popatrz przez chwilę na śpiące dzieci, na mieszkanie, w którym siedzisz i z którym się zżyłaś. To jest Twój dom, Twoja rodzina. (…) Twoje życie rodzinne jest dla naszego kraju sprawą bardzo ważną. Jesteś ważna Ty sama, jako żona i jako matka, i jako gospodyni. Sama wiesz najlepiej, jak wiele zależy od pracy gospodyni w domu. Wiadomo przecież, że przy dobrej gospodyni i cały inwentarz chowa się lepiej i gospodarka w polu lepiej idzie. Dobrą gospodynię łatwo poznać – po porządku w obejściu, po czystości w mieszkaniu, po tym, że dzieci są czyste, nakarmione, dobrze się uczą. Cały dom ma gospodyni na głowie”.

W latach pięćdziesiątych stosunek ludzi mieszkających na wsi wieś do tych ludności miejskiej miasta był całkiem inny niż dziś – znakomita większość rodaków żyła na wsi. Zatem te słowa były skierowane do większości kobiet polskich. Doceniono je, ale tylko jako żony, matki i gospodynie. Wartość kobiety wynosiła tyle, ile ona sama włożyła w budowanie przyszłości kraju.

Książka ma ponad sześćset stron, z czego pięćset pięćdziesiąt poświęcono właściwej gospodarce paszowej, pielęgnacji i żywieniu bydła, chowowi trzody chlewnej, drobiu, owiec, kóz i królików, zakładaniu pasieki, hodowli jedwabników, uprawie roślin w przydomowym ogródku, doraźnej pomocy w nagłych przypadkach, żywieniu rodziny, zdrowiu matki i dziecka, przechowywaniu produktów spożywczych, szyciu, robotom na drutach, porządku w domu, dbaniu o wygląd i poradom, jak zachowywać się kulturalnie w każdej sytuacji.
Zuzanna Wittenburger/o2.pl