Masowa produkcja idiotów

Jeden na piętnastu kieleckich studentów nie uważa tytułu magistra za podstawowy cel życiowy – pozostałych czternastu jest idiotami.Prawdopodobnie statystyka ta jest prawdziwa w przypadku całej Polski, na pewno – w przypadku Kielc. Do stałego zbioru legend opowiadanych przy alkoholu przeszły historie o studentach zamieszkujących akademiki, którzy przez trzy lata rezydują na pierwszym roku studiów. Piją. A rodzicom wmawiają, że zaliczają egzaminy. Tumiwisizm nie jest jednak domeną tylko mieszkańców domów akademickich.

Kilkanaście dni temu zostałem poproszony o zorganizowanie seansu filmowego w ramach odrobienia zaległego wykładu. Film zamiast półtorej godziny siedzenia w auli, świetnie – pomyślałem. Byłem jednak odosobniony. Tuż przed seansem przewinęło się przed moimi oczami kilkadziesiąt osób z tymi samymi pytaniami. Czy seans jest obowiązkowy? Czy będzie sprawdzana lista obecności? Da się jakoś uciec? Czyżby ci studenci aż tak cenili sobie wykład, że nie chcą tracić czasu na film? Do kina zawitało 41 ze 110 osób na roku. Reszta, poza jednostkowymi wypadkami losowymi, uciekła.

Wielkie korporacje branży spożywczej przeżywają trudne chwile, gdy przypadkiem wydadzą na rynek produkt trefny, na przykład puszkę dżemu, w której miast przecieru znajduje się styropian. Wyższe uczelnie cechuje odwrotna proporcja – na rynek wydają samych absolwentów o styropianowych mózgach, z rzadka trafia się piękny umysł.

Pierwszym i ostatnim celem większości studentów jest zdobycie przed nazwiskiem magicznych trzech liter: mgr. Po ochłonięciu z magisterskiego orgazmu, wpadają w szok, gdy nie mogą znaleźć zatrudnienia. Są zrozpaczeni faktem, że nie będą mogli dzień w dzień klepać ośmiu godzin w pracy tylko po to, by wrócić do domu, zjeść, usnąć i znów wstać na ósmą do roboty. Zjeść, wyspać się i wyżyć seksualnie – nic więcej im nie potrzeba.

Wykładowcy przykładają do tego rękę. Stają się opiekuńczy, miłosierni. Przepuszczają przez egzaminy studentów bez elementarnej wiedzy. – Szkoła wyższa, według idei platońskiej, nie była opiekuńcza. Kto nie nadąża, ten zostaje po drodze i to jego problem – mówi prof. filozofii Bogusław Wolniewicz*. Platon poszedł w zapomnienie, dziś uczelniom bliżej do Matki Teresy. Już od pierwszego roku studenci ugłaskiwani są niczym upośledzone dzieci w szkole integracyjnej. Profesura rozpieszcza nas, dając poczucie bezkarności w nieuctwie. Problem pojawia się, gdy na drodze stanie naukowiec nie mający wiele wspólnego z dobrym wujkiem. Zaobserwowałem to ostatnio, gdy podczas egzaminu pewien doktor wymagał czegokolwiek. Powtarzam – czegokolwiek. Posypały się gromy: „co on sobie wyobraża!?”, „po co nas tak męczy?”, „mógłby dać od razu to zaliczenie, przecież na to samo wyjdzie”. Studenci byli oburzeni faktem, iż ktoś wymaga od nich wiedzy, padały obelgi.

Na masowej produkcji traci ten jeden z piętnastu, który ma wyobraźnię. Tytuł magistra nie ma żadnej wartości. – Jest takie prawo fizyki – masa ciągnie w dół. Nauczanie trzeba przystosować do średniej, a im większa masa, tym niższa średnia – podkreśla prof. Wolniewicz.

Czy dorosłością można nazywać chytry plan zdobycia magistra i zakotwiczenia w ośmiogodzinnej pracy? Czy bunt to nieuctwo? Bo skoro nikt od nas nie wymaga, to czemu akurat ten doktor nagle żąda jakiejś wiedzy?

W całym tym motłochu dusi się pasja piętnastego studenta. Ale czyż mrówka rzucona na szyny może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?

* Wypowiedzi prof. B. Wolniewicza pochodzą z programu „Ring” emitowanego w TVP1.

Jakub Wątor