Słowa brzydkie, ordynarne, nieparlamentarne, prostackie, a bez eufemizmów – wulgarne. Wytworzyły mocny system korzeniowy w językach wszystkich narodów, a dla niektórych grup społecznych są podstawą codziennej komunikacji.W życiu zdarzają się sytuacje, kiedy nie sposób ich nie wypowiedzieć – komentując sytuację czy dosadnie określając osobę, z którą nie do końca się zgadzamy. Jedno słówko w naszym nieoficjalnym języku, które odpowiednio wyartykułowane pięknie wybrzmienia soczystym er, pierwotnie było określeniem niekoniecznie pejoratywnym. Dawniej określano tym mianem panią pracującą na rogu ulicy, natomiast dzisiaj jest na tyle rozpowszechnione i uniwersalne, że pasuje do wielu okazji i okoliczności. Czasami wyraża zdziwienie, czasami niezadowolenie, jeszcze innym razem przeplatane z resztą wyrazów, występuje jako wdzięczny zamiennik kropek, przecinków i myślników.
Umiejętność umieszczania wulgaryzmów w zwykłej, pozbawionej emocjonalnego zabarwienia rozmowie wykształciła szczególnie grupa młodzieńców odzianych w sportowe stroje. Żeby nie powstał nam żaden paskudny stereotyp, zaznaczę, że ten specyficzny zabieg oratorski nie jest domeną tylko i wyłącznie młodzieńców. Pokolenie starsze, naznaczone ciężarem lat i doświadczenia, także chętnie ze słów kąśliwych korzysta. Najczęściej popis bluzgów w czystej formie można zaobserwować rano, w południe i wieczorem w pobliżu uznanych, osiedlowych sklepów nie propagujących prohibicji. Panowie mają dużo czasu, żeby przy zimnym piwku, w doborowym towarzystwie dyskutować o problemach egzystencjalnych (też).
Polacy przekleństw mają dużo. Istnieje bogaty wybór określeń danych części ciała, czynności fizjologicznych czy tych zupełnie prozaicznych, jak chodzenie albo jedzenie. W porównaniu z innymi krajami, wypadamy jednak słabo we wszelkich obraźliwościach niewerbalnych. Podczas kiedy Polak może co najwyżej wystawić środkowy palec, taki Włoch czy Latynos przy użyciu dziesięciu palców, potrafi odpowiednimi epitetami obdzielić nas, naszych sąsiadów i naszego psa. Kwestia temperamentu. Anglosasi większość kłopotliwych sytuacji kwitują jednym, lecz jakże pojętnym słowem, znanym im dobrze pod pseudonimem „the F word”.
O ile zdarzają się w życiu obszary czy sytuacje, w których kolokwializmy nie dziwią, o tyle pewne sfery powinny zostać jednak wyłączone z zasięgu wulgaryzmów. Do literatury, sztuki i muzyki wkradły się i nikt ich nie wypleni, ale najdziwniejsze jest to, że także mury politycznych gmachów naszego kraju zdają się czasem rozbrzmiewać ich cichym i kąśliwym echem. Niewielu jest polityków-kamikadze, którzy stosują brzydkie wyrazy równie często jak słowa łapówka czy afera, niemniej jednak językowe rozluźnienie polityczne doprowadziło już kilka razy do publicznych obelg poniżej poziomu dyplomatycznego.
Nie da się ukryć, że przekleństwa w języku polskim nie są rzadkością. W księgarniach pojawił się nawet słownik wulgaryzmów. Wydawnictwo to w sposób bardzo rzetelny i naukowy śledzi losy ostrych odzywek, które często pierwotnie miały inne znaczenie. Zanim rzucimy w kogoś mięchem, można sprawdzić pisownię i językową funkcję określonych słów, żeby nie wyjść na niedouczonego prostaka. Kultura musi być.
Problem szewskiego języka stał się dla wielu bardzo poważny. Na rzecz słów brzydkich ze słowników umyka często wiele innych, bardziej przydatnych. Jedna doba w roku została uznana za dzień bez wulgaryzmów – wtedy z ust płynąć powinien balsam dla zwiędłych codziennym słownictwem uszu naszych współobywateli!
Motyla noga! – Zwykł przeklinać mały chłopiec z dobrze nam znanego filmu Miś. Za wskazaniem Wujka Dobrej Rady, czasami warto odstawić siarczyste słówka, na rzecz mniej dosadnych określeń. Stłukła się szklanka – powiedz – Ojej! Nie zdałeś egzaminu, krzyknij – Masz ci los. Wyjątkowo czymś zachwycony powiedz, że jest pierwszoklaśnie, a żeby wyrazić nagłe zdziwienie wolno Ci zakrzyknąć – O psia kostka! Brzmi głupio? Owszem, ale old school podobno ostatnio w modzie, więc czemu nie?
Janka Pomianowska / o2.pl