Specjaliści public relations są zdania, że nie ma kandydata, którego nie dałoby się wylansować, pokazać wyborcom. Klucz do sukcesu to umiejętne kreowanie polityka, tak jakby był proszkiem do prania, nowym modelem samochodu lub bezpieczną… podpaską.Problem polskich polityków polega na tym, że chcą być wszystkim naraz i zapominają o tym, że w kampanii najważniejszy jest program polityczny.
Raz na kilka lat każdy mieszkaniec Polski jest świadkiem jedynego w swoim rodzaju cyrku, w którym politycy starają się za wszelką cenę skompromitować, udając przy tym, że zdobywają głosy wyborców. Ten cyrk oczywiście nosi nazwę kampanii wyborczej. O ile na Zachodzie, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, widowisko to ma zupełnie inne znaczenie i zaczyna się na kilkanaście miesięcy przed głosowaniem, o tyle w Polsce, czy to z przyzwyczajenia, czy ze względów oszczędnościowych politycy zawsze zaczynają najpóźniej. Traci na tym oczywiście obywatel, bowiem czas przeznaczony na podjęcie ostatecznej decyzji wyborczej skraca się w praktyce do kilku tygodni. Zgodnie z ludowym powiedzeniem „co nagle to po diable” pospieszny wybór nigdy nie służy osobie podejmującej decyzję, dlatego tym trudniej zrozumieć specyficzną umowę polityków, którzy podobno zawsze walczą o dobro zwykłego obywatela.
Hasła skażone duchem poprzedniej epoki
Czym jest w naszym kraju kampania wyborcza? Na czym polega jej istota? Czy kampania rzeczywiście służy jak najlepszemu poinformowaniu wyborcy o walorach kandydata? Śledząc poprzednie kampanie można powiedzieć, że polscy politycy raczej nie zastanawiają się nad odpowiedziami dotyczącymi powyższych pytań. O ile brak myślenia u niedoszłych mężów stanu stosunkowo łatwo zaakceptować, o tyle trudniej pogodzić się z roztrzepaniem ich osobistych doradców. Tymczasem już sami szefowie sztabów wyborczych to w znakomitej części ludzie przypadkowi, a profesjonalistów można policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, poszczególne partie rzadko decydują się na dłuższe niż kilka miesięcy korzystanie z pomocy specjalistów od public relations. Znowu cała sprawa rozbija się o pieniądze, bo powodem takiego postępowania są oczywiście wzrastające z roku na rok koszty politycznego doradztwa. W amerykańskich warunkach taka lekkomyślność kosztuje drogo, natomiast w Polsce mało kto wydaje się tym przejmować. Nad Wisłą kampania to wciąż beztroska zabawa, która kończy się 48 godzin przed wrzuceniem pierwszej kartki do urny. Wszelkie potknięcia, jakie zdarzają się podczas tej fiesty, są tłumaczone przez delikwenta albo niegodziwymi zakusami konkurencji, albo złośliwością losu.
Tak naiwne tłumaczenie kandydata bardzo często trafia do potencjalnych odbiorców, bo tak naprawdę nikt nie oczekuje od polityka niczego więcej niż dobrej prezencji. Trzeba przyznać, że pod tym względem dokonał się w Polsce mały przełom – dziś już żaden z pretendentów do władzy nie straszy wygniecioną marynarką ani nie sypie na lewo i prawo łupieżem. Ten jeden mały postęp przesłania jednak cały szereg zaniedbań. Jednym z największych grzechów polskiej kampanii jest rutyna. Kandydaci są do siebie podobni jak dwie krople wody zarówno w słowach, jak i w czynach. Identyczne ubiory (garnitur z krawatem) przekładają się na jednorodne plakaty, z których straszą poważne miny pozbawione krzty emocji. Reszty dopełniają wielokrotnie odgrzewane, te same hasła skażone duchem poprzedniej epoki. Zdezorientowany obywatel zewsząd słyszy dumne „wygramy!”, „zwyciężymy!”, ale jakoś nie widzi konkretnych programów wyborczych, które miałyby zlikwidować olbrzymie bezrobocie i gigantyczne zadłużenie naszego kraju. W parze ze zgranymi hasłami idzie więc zupełny brak interesującej wymiany poglądów, choć na tym ma podobno polegać kampania w rozwiniętych demokracjach.
Tanie efekciarstwo bez argumentów
Między innymi z tych powodów obecna prezydencka i parlamentarna kampania wyborcza, zarówno ta prowadzona przez lewicę (Cimoszewicz, Borowski), liberalne centrum (Donald Tusk), jak i prawicę (Kaczyński, Giertych) jest po prostu najzwyczajniej nudna. Mimo oczywistych różnic światopoglądowych wydaje się, że wszystkie obozy umówiły się wcześniej, że ich starania o wyborcę będą zupełnie pozbawione energii. Co dziwne, dzieje się tak mimo zaangażowania w kampanię zdecydowanie egzotycznych kandydatów, z których część miała już w przeszłości okazję ubarwić niejedne wybory. Niestety, zarówno Stan Tymiński, Liwiusz Ilasz jaki i Andrzej Lepper póki co nie spełnili pokładanych w nich nadziei – prowadzą agitację w podobnym stylu jak reszta. Właściwie można stwierdzić, że żaden z pretendentów do stanowiska prezydenta nie stara się pokazać przeciętnemu wyborcy nic poza (kolejne zaskoczenie tej kampanii) małą liczbą plakatów, billboardów i spotów telewizyjnych. Na te ostatnie mogą sobie jednak pozwolić tylko sztaby wyborcze dostatecznie zasobne w pieniądze, a i tak zapobiegliwi oszczędni politycy starają się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zareklamować się zarówno w wyścigu do fotela prezydenckiego jak i parlamentu.
Nie sprawdza się więc druga prognoza analityków głosząca, że konieczność przeprowadzenia podwójnej kampanii wyborczej pociągnie za sobą wyjątkowy i niespotykany wysyp gotówki ze strony poszczególnych sztabów. Okazuje się, że nie dość, że nikt nie ma wspomnianej góry pieniędzy, to na dodatek absolutnie wszystkim brakuje rzeczowych argumentów w dyskusji dotyczącej przyszłości Polski po wyborach (tak prezydenckich, jak i parlamentarnych). Prowadzona w bardzo ograniczonym stopniu kampania negatywna, czyli przerzucanie się wzajemnymi oskarżeniami nie jest żadną formą informacji ułatwiającej selekcję kandydatów, dlatego nasza kampania nie ma nic wspólnego z ogólnie przyjętymi standardami do jakich aspirujemy od 1989 roku. Stałe miejsce w polskim politycznym krajobrazie zajmuje podczas przedwyborczego mityngu osławiona kiełbasa wyborcza. Jak zwykle dzięki temu, że w Polsce dominującym stylem kampanii jest styl disco (ważne jest to co efektowne i głośne, ale niekoniecznie logiczne i spójne), żaden z polityków nie czuje się zobowiązany do odpowiedzialności za swoje obietnice. Jak w takiej sytuacji obywatele mają dokonać rozsądnego wyboru, nie wiadomo. Wiadomo za to, że z roli misjonarki niosącej kaganek informacji zrezygnowała telewizja publiczna, która jak dotąd nie zdecydowała się na zorganizowanie jakiejkolwiek otwartej debaty wyborczej. W zamian za to TVP zainteresowała się wyciągnięciem pieniędzy z kieszeni kandydatów na nieliczne spoty reklamowe, a resztę ramówki w lipcu i sierpniu zarzuciła powtórkami „Janosika” i nieśmiertelnych „Zmienników”.
Powtarzanie błędow jako norma
Można bez przesady powiedzieć, że szefowie sztabów wyborczych niczego się nie nauczyli w ciągu ostatniej dekady, a powtarzanie błędów to po prostu smutna norma w politycznym marketingu. Kampanie w wydaniu wszystkich partii są drętwe, nędzne, sztampowe, a tam, gdzie wkradnie się nawet odrobina oryginalnego myślenia, wszystko zostaje w końcu zepsute przez samych polityków obawiających się zbyt odważnych posunięć. Charakterystyczne dla polskiej kampanii jest to, że prawie żaden z kandydatów na prezydenta nie rezygnuje z charakterystycznego w zachodniej Azji bratania się z narodem. Stąd wielką popularnością wśród wszystkich politycznych opcji wciąż cieszą się masowe spędy pod gołym niebem. Naród bywa na nich nie tylko karmiony bigosem i grochówką, ale na dodatek jego ucho pieszczą niespełnieni idole popkultury (np. Mezo, Michał Wiśniewski, Budka Suflera), wykrzykując ze sceny bzdury na temat świetlanej przyszłości jaka czeka na każdego Polaka jeśli tylko ten ostatni… odda głos na odpowiednią (czytaj: właściwą) opcję. To niestety również smutny spadek po PRL-u, gdzie podobne imprezy urządzano w celu ogłupienia jak największej ilości jeszcze myślących jednostek. Wszystko wskazuje na to, że ten wynalazek postanowiono wykorzystać po raz kolejny, aby zaoszczędzić partyjne pieniądze, a po wakacyjnej przerwie zająć się ulubionym zajęciem, czyli rządzeniem.
Marcin Jabłoński / o2.pl