Jedyny taki pałac – na szczęście

PKiN jest już zabytkiem – w rozstrzygniętym w zeszłym roku konkursie na „najbardziej klimatyczne” miejsce Warszawy, PKiN wygrał w kategorii architektura. Poznaj jego tajemnice i sam zdecyduj, czy na to zasługuje.Nie ma już Stalina, nie ma Związku Radzieckiego, a Pałac Kultury i Nauki właśnie wpisano na listę zabytków. – Można powiedzieć, że dokonało się symboliczne zamknięcie pewnej epoki – mówi Maciej Czeredys, zastępca mazowieckiego konserwatora zabytków, który z PKiN zrobił zabytek. Dla zagorzałych przeciwników komuny ta decyzja to cios zadany szpikulcowatym narzędziem.

– „Pekin” podarował nam stalinowski najeźdźca. Budynek jest najwyższy, nie żeby zachwycać, ale przytłaczać i przypominać, kto tu rządzi. Dlaczego mamy go teraz chronić za nasze pieniądze? – pyta Czesław Bielecki, architekt i pomysłodawca przełamania hegemonii gmachu poprzez dobudowanie w miejscu obecnego Muzeum Techniki wieży wyższej od pałacu. Anna Fedorowicz, żona satyryka Jacka Fedorowicza, chciała odczarować zmory przeszłości, tworząc w Pałacu SocLand. Coś w stylu muzeum komunizmu. Rzecz na tyle nieprzyjemną, żeby wzdychający za komuną mogli odświeżyć wspomnienia. A jednocześnie edukacyjną dla tych, których ominęła wątpliwa przyjemność uczestniczenia w komunistycznym eksperymencie. Idea narodziła się na urodzinach u państwa Wajdów, którzy pomysłowi przyklasnęli i też się zaangażowali. Po latach starań i zabiegów projekt właściwie przepadł, mimo że Lech Kaczyński, kiedy był prezydentem Warszawy, obiecywał jego realizację. Pałac dostał prawną ochronę, bo skapitulował nawet ostatni bastion oporu, czyli PiS-owski wojewoda Wojciech Dąbrowski, któremu obiekt jest „ideologicznie wrogi”.

Prasa 22 marca 1967 roku, czyli niespełna 12 lat po oddaniu PKiN do użytku, donosiła, że jego wnętrza odwiedził już 80-milionowy gość. Z tego milion stanowili goście z zagranicy. Skrupulatny dziennikarz policzył również, że przebywając codziennie w innym pomieszczeniu, można spędzić w Pałacu dziewięć lat. Nie dodał jednak, że do większości pokoi przeciętny śmiertelnik nigdy nie zajrzy. Tym bardziej że części z nich oficjalnie nie ma. Konkretnie nie ma całych pięter, z czego wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy. Pierwsze wypadło piętro trzecie. Nie zmieściło się, bo reprezentacyjne piętra drugie i czwarte okazały się za wysokie. W efekcie na trzecim udało się wygospodarować tylko kilka pokoików, a resztę miejsca zajmują bebechy wielkich podwieszanych sufitów z dwójki. Piątego też nie ma. To znaczy jest, ale bez okien. Zajmuje je i pilnie strzeże ochrona budynku. Wszystko jest ściśle tajne i nie dla przeciętnego człowieka. 14. piętro ma co prawda przycisk w windzie, tyle że dźwig się tam nie zatrzymuje. Chyba że ma się specjalną kartę chipową. „14” to prawdziwe królestwo futuryzmu: miasto, masa, maszyna. I to z ładnym widokiem, bo architekci się ulitowali i na „nieużywanym” piętrze wstawili jednak małe okna. Nad głowami techników ciągną się sznury rur i rureczek. Całe to piętro to przystanek dla zmęczonych pomp i sprężarek, którym mocy starczało na wpompowanie wody czy powietrza tylko na tę wysokość. Wyżej tłoczą je inne, równie wielkie pompy i sprężarki.

W Pałacu pełno jest różnych zakamarków. Ale podziemnych wyjść na miasto lub na dworzec kolejowy nie ma. Małe pancerne drzwi nie prowadzą do schronów, tylko do szybów wentylacyjnych. Podobno nowi pracownicy techniczni, kiedy zaczynali pracę w Pałacu, dostawali kawałek kredy. Rysowali sobie nią strzałki na ścianach, żeby wiedzieć, jak wyjść z labiryntu piwnic.

Na pytanie, ile w budynku jest żarówek, kierownik działu elektrycznego wyznaje z rozbrajającą szczerością, że nie zdołali jeszcze policzyć. Wie, ile się przepala – dziewięć tysięcy energooszczędnych świetlówek rocznie. Kiedy spytasz o pobór mocy, odpowiedź dostaniesz w megawatach. Starczyłoby na całą dzielnicę Ursus i jeszcze trochę by zostało. Kiedy zapytasz o koszt zużywanej energii, nie licz na odpowiedź. W Pałacu wszystko jest inne. Na 15. piętrze tworzą się takie zawirowania powietrza, że śnieg pada do góry.

Lech Isakiewicz ma dosyć nietypowe jak na prezesa zarządu PKiN wspomnienia związane z Pałacem. Na przykład to z połowy lat 60., kiedy w restauracji Trojka dostał w głowę krzesłem. Zaznacza, że nie on zaczął. Pamięta też taras widokowy bez krat. Założono je dopiero w 1974 roku po siódmym z kolei samobójstwie. Prezes o następne się nie martwi. Szyby w Pałacu są trzy razy grubsze niż w zwykłym oknie. Ostatni człowiek, który chciał tutaj ze sobą skończyć, zamiast się zabić, strasznie się poharatał. Mimo że rozpędził się przez cały korytarz, zdołał przebić tylko pierwszą szybę.

Ale zaprószenie ognia to już zupełnie inna sprawa. Dlatego prezes Isakiewicz największy nacisk kładzie na systemy przeciwpożarowe i renowację instalacji elektrycznej. – Zburzenia się nie boję, bo wiem, jak to jest zbudowane – mówi Isakiewicz. Ściany mają prawie po pół metra, a w środku są jeszcze grube na dwa centymetry stalowe blachy. – Tragedia WTC nam nie grozi, bo to jest budynek opancerzony – tłumaczy prezes.

PKiN płonął dwa razy. Raz na początku lat 60. w sali imienia Dzierżyńskiego (obecnie sala imienia Starzyńskiego). Kładzione na smole parkiety tak pięknie płonęły, że z gorąca potopiły się żyrandole. Drugi pożar wybuchł w styczniu 1983 roku w Pałacu Młodzieży. Spłonął bar i kawałek świetlicy. Nowoczesny system zraszaczy ma już Sala Kongresowa. Pałac jako instytucja powszechnie dostępna opleciony jest gęstą siatką kamer. Monitorowane są 34 windy. – Różne rzeczy się ogląda. A to w nosie dłubią, a to się całują. Ostatnio coraz częściej panowie z panami – zauważa jeden z pracowników. Ale dodaje, że to wolny kraj.

Pracownicy PKiN niejedno już widzieli. W 1992 roku nakazano im ściągać napis informujący, że Pałac jest darem narodu radzieckiego. Trzy lata później musieli go ponownie zakładać. – Poprosiliśmy wtedy tapicerów, żeby nas parawanem zasłonili, bo się baliśmy, że zwiedzający nas zlinczują – wspominają. Literki wiszą do dziś, ale ukryte za jedną z tablic informacyjnych.

Zamiar przeprowadzenia generalnej rozprawy z Pałacem pojawił się już kilka lat temu. W 1981 roku goszczący na kongresie Międzynarodowej Unii Architektów młodzi architekci z Hongkongu zaproponowali, żeby pociąć korpus Pałacu na kawałki i rozrzucić po terenie. W 1996 roku prezydent Marcin Święcicki lansował pomysł pomalowania Pałacu na kolory tęczy. Pracownicy PKiN z politowaniem kiwali głowami. Co innego pomalować blok, a co innego wziąć się za dziewięć hektarów płyt ceramicznych. Ale najbardziej ich wkurzył Arkadius. Uznali, że ubrać Pałac w złotą sukienkę to już jednak przesada.

Na razie zaszczytne w pewnych kręgach miano burzyciela PKiN należy się tylko Stanisławowi Tymowi. W zakończeniu „Rozmów kontrolowanych” pociąga on za spłuczkę w pałacowej toalecie, a budynek rozsypuje się w drobny mak. Konkretnie rozsypuje się zamówiona w Czechach makieta. Później Tym oświadczył, że naprawdę to jednak nie burzyłby PKiN.

Były premier Józef Oleksy rozstawał się tutaj z PZPR i jeszcze tego samego dnia tworzył SdRP. Ale pytany o wspomnienia zaczyna od chwalenia dań podawanych w Kongresowej i Trojce. Historyk Andrzej Paczkowski PKiN kojarzy z pracą i striptizem. – W 1960 roku dostałem pracę na 20. piętrze w pracowni Dziejów Czasopiśmiennictwa Polskiego. A na striptiz do Kongresowej z braku funduszy nigdy się nie wybrałem, choć dużo się o tym mówiło – wspomina. Mieczysławowi Rakowskiemu, który w styczniu 1990 roku kazał wyprowadzić z Kongresowej sztandar PZPR, Pałac kojarzy się z pierwszą redakcją „Polityki”, która się tutaj mieściła. I z basenem, w którym pływał niemal codziennie od 1957 roku. Gdyby nie porzucił pływalni PKiN dla basenu w hotelu Victoria, kto wie, może mógłby przepłynąć nad ogromną swastyką wymalowaną na dnie. Zdjęcia do kręconego w 1989 roku filmu Agnieszki Holland „Europa, Europa” w dużej części powstały właśnie w Pałacu Kultury i Nauki.

Żeby kręcić historyczne dokumenty w Pałacu, wystarczyło tylko włączyć kamerę. Gomułka, Chruszczow, Gierek, Breżniew, Jaruzelski – wszyscy tutaj przemawiali i pili przesłodzoną herbatę ze szklanek w metalowych koszyczkach. Upadła PZPR, ale magnetyzm Pałacu nie przestał działać na polityków. To w PKiN świeżo upieczony prezydent Lech Kaczyński meldował bratu, że zadanie zostało wykonane. – Marmur jest cierpliwy – tłumaczą pracownicy.

Andrzej Wacławek, mistrz z działu architektoniczno-budowlanego, prowadzi mnie jedną z bocznych klatek schodowych. Sam nie wiem, którą. Po Pałacu krążę już od kilku dni, ale ciągle mylą mi się strony świata, pomieszczenia, piętra. Według mojego przewodnika jesteśmy pomiędzy czwartym a piątym piętrem. Z wielkiego pęku kluczy wybiera jeden i otwiera małe drzwiczki na półpiętrze. Spod grubej warstwy olejnej farby przebija się przekreślona flamastrem blaszana cyferka jeden. Wacławek tylko kiwa ręką. Nikt nie wie, gdzie w Pałacu jest pokój numer jeden. Przestano już nawet szukać. Wchodzimy do środka. Ciemno, nisko, a przed nami slalom po drabinkach i metalowych schodkach. Na dodatek trzeba uważać, żeby nie przydzwonić głową w jakąś rurę albo niski sufit. Co jakiś czas trzeba prześlizgnąć się przez dziurę nie wyższą niż 70 centymetrów. To przebicia w ścianach, które zrobili Polacy. Mijamy wielką kopułę obłożoną jakimiś brudnymi worami. Tak wygląda od tyłu zapierający dech w piersiach sufit nad głównym wejściem. Idziemy dalej. Kolejne pomieszczenie. Przez szczelinę w podłodze widać kupki śniegu, migają sylwetki ludzi. Jesteśmy nad głównym wejściem. Zimno, śmierdzi gołębimi odchodami. Gołębie upodobały sobie podcienia świateł. Siedzą albo leżą. Jedne z główkami wtulonymi w tułów, inne bez główek. Wszystkie martwe i zasuszone. Ten gołębi cmentarz wygląda jak karykatura słynnego gołąbka pokoju, który Picasso w 1955 roku namalował specjalnie na zorganizowany w PKiN Światowy Festiwal Młodzieży.

W ścianie widać kolejne okienko. Tym razem z siatką. Ale wystarczy ją przesunąć na szynach i można się wychylić. Na wprost jest wielkie neonowe „A” – fragment napisu „Pałac Kultury i Nauki”. A jak się wychylimy jeszcze bardziej, zobaczymy ten sam napis, tylko wykuty w kamieniu. A pod nim kawał prostokątnej blachy porządnie przyśrubowanej do kamienia. To kolejny cmentarz. Pod tą blachą pochowano Stalina, a konkretnie napis „im. J. Stalina”. Napis miał być skuty, ale ostatecznie uznano, że zostanie zamurowany. Stalin dwa razy jednak odżywał, bo ciągle jakoś wychodził spod zaprawy. No to przykryli go blachą i jeszcze neon dołożyli. – Trzeci raz już mu się nie uda – żartuje Wacławek.

Juliusz Ćwieluch Przekrój