Pojawienie się na imprezie z ekskluzywną panią do towarzystwa nikogo już nie dziwi – plotki zaczęły się, kiedy jeden z prezesów z branży telekomunikacyjnej pojawił się publicznie aż z dwiema towarzyszkami.Lubią to bajecznie bogaci i przeciętnie majętni. Podoba się gangsterom i serialowym aktorkom. Polacy zasmakowali w luksusie z wypożyczalni i dobrze się z tym czują.
Polacy szybko uwierzyli w przysłowie, że nie trzeba kupować browaru, żeby napić się piwa. I bardzo chętnie korzystają z dobrodziejstw wypożyczania – mówi Krzysztof Baranowski, który zawodowo zajmuje się realizowaniem ludzkich marzeń, zwykle za pomocą wypożyczalni. Czasy, kiedy słowo „wypożyczalnia” kojarzyło się z pirackimi kasetami wideo, komunijnymi sukienkami i obtłuczonymi szklankami na wesela, dawno już minęły. Oficjalnie repertuar rzeczy, które możesz wypożyczyć, jest nadal ograniczony. – Nieoficjalnie możesz wypożyczyć wszystko. Od słonia po jumbo jeta. Chcesz gotować z Makłowiczem albo ścigać się z Hołowczycem? Proszę bardzo. Wszystko zależy od trzech rzeczy: budżetu, znajomości i chęci – tłumaczy Baranowski.
I nie wódź nas na pożyczenie
– Życie pokazało, że nasze samochody pożyczali biedacy, bogaci, gangsterzy, oszuści i niewinne młode pary – opowiada Karol Pieruta z wrocławskiej wypożyczalni samochodów Autocash. Wypożyczalnia nie uchroniła się nawet przed aferą paliwową. – Przyszli do nas dwaj panowie, wzięli peugeota 607. W terminie oddali i zapomnieliśmy o sprawie. A parę miesięcy później prokuratura ich szukała, bo udawali, że auto jest ich, i przekręcali ludzi. Ale walizki z kasą w bagażniku nie zostawili – martwi się Pieruta.
Motywy klientów są najróżniejsze. – Spora grupa to młodzi ludzie, którzy zasuwają w Anglii na zmywaku, ale kiedy przyjeżdżają do kraju, chcą się pokazać – opowiada. To oni najczęściej wypożyczają dwa najbardziej luksusowe auta, jakie firma ma w swojej ofercie – audi A8 i wspomnianego peugeota. Za dobę takiej przyjemności trzeba zapłacić 500 złotych. Za miesiąc, ze zniżką – 7,5 tysiąca. – Często widać, że ich nie stać, ale chęć imponowania jest silniejsza – konkluduje Pieruta.
Niestety, samochód milionerem jeszcze nie czyni. Żeby wejść do warszawskiego Cynamonu, Labo, gejowskiej Utopii czy sopockiej Mandarynki albo krakowskich Stalowych Magnolii, trzeba zapomnieć o przysłowiu, że nie szata zdobi człowieka. Niekiedy można liczyć na wypożyczalnie teatralne, ale próżno tam szukać garniturów od Armaniego. Mistrzowie lansu i na to znaleźli sposób.
– Najprostszy to działanie na bezczelnego. Pożyczasz pieniądze od znajomego. Idziesz do dobrego i drogiego sklepu. Długo wybierasz, kręcisz nosem. Udajesz mocno niezadowolonego, ale ostatecznie dajesz się skusić sprzedawcy. Płacisz, tylko koniecznie gotówką, i wychodzisz. Później trzy godziny ściągasz metki albo tak je ukrywasz, żeby się nie wydało. Idziesz do knajpy, ale siadasz w miejscu dla niepalących. Jeśli ktoś wyleje na ciebie drinka, to masz przechlapane. Znam jednego gościa, który już dwa lata spłaca kupiony tak garnitur. Jeśli strój przetrwał wieczór, to następnego dnia go oddajesz – opowiada Krzysiek, stylista.
Ci, którzy mają znajomości, modne ubrania załatwiają przez stylistki, które dostają je do sesji zdjęciowych. A jeśli jesteś trochę znany, to zawsze możesz pożyczyć od któregoś z projektantów.
– Moi młodzi koledzy i koleżanki rzeczywiście często muszą się godzić na pożyczanie swoich projektów, żeby w ten sposób promować je na salonach. Ja, jeśli pożyczam, to tylko znajomym – opowiada Ewa Minge. Ci, którzy siedzą w branży, mówią, że pożyczanie to norma, bo nawet jak jesteś gwiazdą serialu, to i tak nie dasz za sukienkę na jeden wieczór pięciu tysięcy złotych.
W pożyczonej sukience wystąpiła na przykład Monika Brodka podczas tegorocznego festiwalu w Sopocie. – Gdyby wielkie polskie gwiazdy chciały wszystko kupować, zbankrutowałyby w parę miesięcy. W tej branży pożyczanie to norma – mówi Vasina, znana warszawska stylistka.
Żeby lans był w pełni udany, brakuje tylko jednego – uroczej towarzyszki. Specjaliści odradzają korzystanie z dziewczyn ze zwykłych agencji towarzyskich. – To ryzykowne. Większość po prostu się do tego nie nadaje. Albo kiepsko się ubiorą, albo palną coś głupiego – tłumaczy Marek, który pomaga ludziom w realizacji tych potrzeb, których zwykłej agencji public relations by nie powierzyli.
Na specjalne okazje korzysta się ze specjalnych dziewczyn. – Najlepsze ma pan Wiesław. To jego dziewczyny obsługują przyjazdy zagranicznych polityków, to z nimi świętują prezesi wielkich firm podpisanie kontraktów z Polakami – dodaje Marek. Biuro pana Wiesława składa się z jego komórki i mercedesa. Interesy załatwia z osobami poleconymi. A na spotkanie najchętniej umawia się w Marriotcie. Większość pań jest po studiach. Znają przynajmniej jeden, czasem dwa języki obce. Godzina ich towarzystwa kosztuje 300 złotych. A jeśli ktoś chciałby poznać je bliżej, musi liczyć się z dużo wyższymi kosztami. Dla pana Wiesława nie ma rzeczy niemożliwych. Na próbę poprosiliśmy go o blondynkę mówiącą po hebrajsku. Spytał, ile ma czasu na realizację zamówienia.
Trzeba umieć ciągle zwracać na siebie uwagę, bo krótki lans to za mało, żeby się utrzymać na salonach. Młodzi lanserzy żalą się, że po Marku Dochnalu trudno jest zaimponować towarzystwu, bo on przerobił wszystkie scenariusze – od wypożyczonego bentleya z kierowcą w liberii, po wynajęty jacht, na który zaprosił kolorową prasę. Ale broni nie składają. – Parę miesięcy temu skontaktował się ze mną jakiś gość, który chciał wypożyczyć tygrysa, żeby się z nim przechadzać po hotelu. Odmówiłem, bo to za duże ryzyko – mówi Stanisław Zalewski, dyrektor Cyrku Zalewski. Gdyby ów młodzieniec nieco stępił wybujałą fantazję, po hotelu mógłby przejechać się na przykład na wielbłądzie. – Kosztowałoby to jakieś siedem tysięcy za dzień – dodał Zalewski.
Biznes is biznes, ale majątku nie ma
Kiedy 5 grudnia 2004 roku Jan Litwiński, prezes pierwszych polskich tanich linii lotniczych Air Polonia, łamiącym się głosem obwieścił zawieszenie lotów, dla dłużników oznaczało to jedno: kto pierwszy, ten lepszy w wyścigu do odzyskania ile się da z 26 milionów długów Air Polonii.
– Mieli samoloty, piękne biura, samochody. Myślałem, że to porządna, bogata firma. A jak przyszło co do czego, to żaden komornik nie chciał się tym zająć, bo oni nawet podobno ołówki mieli wypożyczone – żali się jedna z osób, która chciała dochodzić swoich praw.
Nie ma w tym nic dziwnego, bo wokół wypożyczalni dla firm powstał już cały biznes.
Dużą firmę bez majątku własnego można stworzyć w parę dni. Od kilku lat na polskim rynku działa firma Regus, która wynajmem powierzchni biurowej zajmuje się na całym świecie. Ma nawet ofertę dla tych, którzy biura potrzebują bardziej na pokaz niż do pracy. Za pakiet „wirtualne biuro plus” płaci się miesięcznie 1,2 tysiąca złotych. W zamian można wydrukować wizytówki z adresem Regusa, dostać numer telefonu, gdzie miła recepcjonistka będzie przekierowywała rozmowy na nasz prawdziwy numer. A gdy trzeba będzie pochwalić się swoim bogactwem i pięknym biurem, to w ramach 30-godzinnego abonamentu będziemy mogli mydlić oczy naszym kontrahentom, jakie to mamy piękne biuro przy ulicy Prusa 2 w centrum Warszawy. Za dodatkową opłatą recepcjonistka może poczęstować gościa kawą, a wcześniej poproszona zwracać się będzie „panie prezesie”, a nawet „panie prezesie zarządu”. Jest tylko mały szkopuł – lepiej nie spotykać się zbyt często z tym samym kontrahentem, bo może dostać schizofrenii.
Regus nie gwarantuje, że każdą z 30 abonamentowych godzin spędzimy w tym samym pokoju biurowym. Biur jest 50 i dostaje się to, które akurat jest wolne.
Do wirtualnego biura można wynająć wirtualnych pracowników. – Moja praca polega na wynajdywaniu specjalistów z danej branży i rejestrowaniu ich w bazie danych. Gdy jest zapotrzebowanie, po prostu wynajmuje się pracownika. To może być miesiąc, ale i jedna godzina – tłumaczy Ewa, właścicielka firmy pośrednictwa pracy z południowej Polski. Stawki bywają bardzo różne, w zależności od kwalifikacji i czasu wynajmu. – Dobra sekretarka ze znajomością angielskiego kosztuje od 7 do 15 złotych za godzinę. Informatyk od 9 do 20 złotych – zdradza Ewa. Pracodawca musi jeszcze opłacić agencję, ale i tak wynajem bardzo mu się opłaca. – Nie ponosi żadnej odpowiedzialności, a w parę godzin może stworzyć małą firmę i w parę godzin ją rozwiązać – dodaje Ewa.
Żeby firma lepiej wyglądała, wypożyczamy albo leasingujemy sprzęt komputerowy i samochody. Na rynku jest kilka firm, które oficjalnie zajmują się takimi usługami.
Telefon komórkowy można wypożyczyć od warszawskiej firmy Telebeam, która jako jedyna w Polsce ma taką usługę. – Aparaty są na kartę, więc nie ma problemu z numerem, abonamentem i innymi formalnościami. Dzień korzystania z komórki kosztuje od 9 do 45 złotych netto w zależności od tego, na jak długo pożyczamy telefon – mówi Jan Piórek, pomysłodawca i szef firmy.
W ten sposób w tydzień można stworzyć dużą i prężnie działającą firmę, której jedynym majątkiem jest pieczątka szefa zrobiona za 42 złote 9 groszy koło Dworca Centralnego.
Apetyt rośnie w miarę pożyczania
Dla wielu firm wypożyczanie to nie tylko sposób na cięcie kosztów, ale i pomysł na łatwiejsze życie. – Nikt, kto ma trochę pieniędzy i głowę na karku, nie będzie ryzykował zdrowia i życia na polskich drogach – uważa Wiesław Kapitan, który od prawie 30 lat zajmuje się prywatną działalnością lotniczą. Prywatny samolot powoli przestaje być luksusem. – Lot małym, dwu-trzymiejscowym samolotem z Warszawy do Krakowa i z powrotem może kosztować od dwóch do pięciu tysięcy złotych – dodaje Kapitan. Ale wynająć w Polsce samolot nie jest łatwo. W 37-milionowym kraju razem z pilotami linii lotniczych jest sześć tysięcy czynnych licencjonowanych lotników i niespełna półtora tysiąca samolotów. – Prezesi dużych firm coraz częściej sami siadają za stery. My im tylko pożyczamy sprzęt – opowiada Kapitan. Godzina lotu czteromiejscową cessną 172 kosztuje 700-800 złotych.
Są i takie firmy, które uznają, że nieodzownym atrybutem sukcesu jest jacht, a najlepiej łódź motorowa. – Inaczej negocjuje się milionowy kontrakt w garniturze i pod krawatem, a inaczej w szortach z drinkiem w jednym ręku, a wędką w drugim – tłumaczy Jerzy Jankowski, dystrybutor na Polskę luksusowych jachtów motorowych firmy Princess. Najpiękniejszą jednostką, którą wypożycza, jest „Lady Oksana”, 20-tonowa łódź, którą można w luksusowych warunkach przewieźć osiem osób z prędkością 34 węzłów na godzinę. Zamiast wydać na nią trzy miliony złotych, można przez tydzień pławić się w luksusach za 50 tysięcy. Do tego doliczyć trzeba paliwo i inne koszty, w sumie nie więcej niż 60 tysięcy złotych. – Cena jeszcze odstrasza i zainteresowanie największymi łodziami jest małe. Ale z mniejszymi nie ma tego problemu – chwali się Jankowski.
Dzięki wypożyczalniom można kreować się na światłego biznesmena. Od sześciu lat na polskim rynku działa firma, która zajmuje się wypożyczaniem dzieł sztuki. Zasada jest prosta jak działanie kablówki. Za wypożyczenie płacisz miesięczny abonament. Im ładniejsze dzieło, tym wyższy abonament albo – jak woli firma – czynsz. Maksymalnie 120 złotych, minimalnie 36 złotych.
– Z naszej oferty korzystają niemal w stu procentach firmy. Oni są zadowoleni, bo mają piękniejsze biura, a współpracujący z nami artyści nie sprzedają dzieł, choć na nich zarabiają – tłumaczy zasadę działania firmy Krystyna Stańczyk, szefowa. Przyznaje, że przekonać polski biznes do inwestowania w sztukę nie jest łatwo. – Z naszej oferty korzystają głównie firmy zachodnie, które mają w Polsce swoje przedstawicielstwa. Jeszcze kilka lat temu dominowały dzieła o chłodnej kolorystyce, dobrze wpisujące się w marmury, stal i szkło współczesnych biur. – Od kilku lat ma być ciepło i kolorowo, i takie dzieła zamawiamy u naszych twórców – dodaje Krystyna Stańczyk.
Bogaci Polacy chętnie płacą za towarzystwo znanych i lubianych. – Ostatnio gotowałem z kilkoma prezesami dużej firmy. Zamiast pójść do restauracji, woleli mnie zaprosić do siebie – mówi Robert Sowa, szef kuchni w hotelu Sobieski. Ile to kosztowało? – Za wieczór z dobrym kucharzem trzeba zapłacić od 5 do 30 tysięcy złotych – zdradza Krzysztof Baranowski.
– Tani nie jestem, ale na brak zaproszeń nie narzekam – mówi Robert Makłowicz. Zdarzyło mu się kucharzyć i opowiadać o kulturze gotowania na prywatnych kolacjach, gdzie przy stole zasiadały cztery osoby. – Bywa i tak, że jestem zapraszany w charakterze misia do fotografowania, gdzie chodzi tylko o wspólne picie i klepanie się po plecach. Takie imprezy bezwzględnie selekcjonuję – uprzedza Robert Makłowicz.
Za 50 tysięcy złotych można ścigać się z Krzysztofem Hołowczycem po mazurskich bezdrożach. Nieco niższe stawki mają znani prezenterzy telewizyjni czy aktorzy. – Bo teraz impreza bez pewnych twarzy to żadna impreza, więc trzeba wypożyczać, wypożyczać i jeszcze raz wypożyczać – ocenia Baranowski.
Juliusz Ćwieluch / Sylwia Czubkowska Przekrój