Wolf creek

W latach 1989-1991 w Australii doszło do serii makabrycznych morderstw turystów we wrześniu 1992 roku w odludnym rejonie Belanglo Forest odkryto ciała brytyjskich turystek: Caroline Clarke i Joanne Walters. Caroline strzelono dziesięć razy w głowę, Joanne otrzymała 14 ran kłutych, w tym dwukrotnie w rdzeń kręgowy.W październiku 1993 odkopano w tym samym miejscu dwa trupy, tym razem dwójki nastolatków z Melbourne, a mianowicie Jamesa Gibsona oraz Deborah Everist. 1 listopada znaleziono zwłoki należące do niemieckiej turystki Simone Schidl, która zaginęła w styczniu 1991 roku. Następnego dnia, po wznowieniu intensywnych poszukiwań natrafiono na dwa kolejne szkielety kobiety i mężczyzny. Ofiary zidentyfikowano jako dwójkę niemieckich podróżnych Gabora Neugebauera i Anję Habschied, zaginioną dwa lata wcześniej. Anja została zdekapitowana, a policja w Sydney oznajmiła, że ciała wszystkich ofiar nosiły ślady wielokrotnych ran kłutych

. 30 maja 1994 roku 49-letni kierowca i miłośnik broni palnej Ivan Marko Milat został oskarżony o zamordowanie 7 wycieczkowiczów. 27 lipca 1996 roku uznano go winnym zarzucanych mu czynów i skazano na dożywotnie pozbawienie wolności. Na owej skrótowo przeze mnie przytoczonej historii bardzo luźno opiera się „Wolf Creek”, a nawiązania do niej będą aż nadto widoczne dla czytelników publikacji na temat zjawiska morderstw seryjnych.

„Wolf Creek” otwiera się stwierdzeniem, że co roku w Australii ginie bez wieści 30 tysięcy osób. 90% z nich udaje się odnaleźć w ciągu miesiąca, zaś pozostałe 10% znika bez śladu.

Faktem jest, że kontynent australijski (zwłaszcza jego środkowa część) obfituje w gigantyczne połacie pustynnego i wyludnionego terenu, gdzie niezmiernie łatwo się zagubić czy zostać zaatakowanym przez jadowite węże bądź psy dingo. Ba, w lecie można w ciągu zaledwie dwóch godzin umrzeć na odludziu będąc pozbawionym wody i cienia. Czasami jednak nieświadomy zagrożenia turysta może stać się obiektem ataku ze strony przygodnie napotkanego nieznajomego.

Takie niebezpieczeństwo czyha na trójkę głównych bohaterów „Wolf Creek” – rodowitego Australijczyka Bena oraz dwie Brytyjki o imionach Liz i Kristy. Ben postanawia zabrać obie dziewczyny na wycieczkę po odludnych rejonach Australii. Jednym z jego celów jest przepiękny starożytny krater po meteorycie zwany Wolf Creek.

Po odwiedzeniu tego mistycznego miejsca i podziwianiu widoków grupka pakuje się do samochodu chcąc ruszyć w drogę powrotną, ale ich wysłużone auto odmawia posłuszeństwa. W zagadkowych okolicznościach stają im zegarki i rozpoczyna się nerwowe wyczekiwanie na pomoc w zeputym samochodzie. W nocy pojawia się nieznajomy, który odholowywuje pojazd do swojego domu oferując jego darmową naprawę. Szybko okaże się, iż trójka młodych ludzi wpadła w pułapkę zastawioną przez niebezpiecznego zwyrodnialca…

Greg McLean w wywiadzie stwierdził: „Chciałem nakręcić filmowy odpowiednik granatu ręcznego”. I udało mu się to pierwszorzędnie, bowiem jego pełnometrażowy debiut rzeczywiście dostarczył mi potężnej dawki mocnych wrażeń. Zapewniam was, „Wolf Creek” faktycznie przeraża i mrozi krew w żyłach. McLean perfekcyjnie kreuje nastrój totalnego terroru i osamotnienia używając w tym celu środowiska otaczającego niefortunne ofiary. Znak drogowy przestrzelony kulą, szeroko rozwarty nieboskłon, czerwona niczym krew gleba czy kropla deszczu skapująca niczym pot z przerażonego oblicza wędrowca – wszystko to zdaje się niejako zapowiadać potworny horror, jaki spotka z rąk szaleńca Bena, Liz i Kristy.

Pokazana w „Wolf Creek” historia jest zadziwiająco wiarygodna w tym znaczeniu, iż może przydarzyć się każdemu, co więcej szybciutko chwyta widza w swe szpony i nie pozwala nawet na chwilę wytchnienia. Przez to, że scenariusz filmu został oparty na autentycznych wydarzeniach, film robi się jeszcze bardziej duszny oraz ponury. Walka trójki postaci o wyrwanie się z piekła bólu i obłędu pochłania oglądającego bez reszty, czasami wręcz zaskakuje nieoczekiwanymi i autentycznie szokującymi zwrotami akcji. Nie tylko zaczynamy sympatyzować z Benem, Liz i Kristy, ale w chwilach terroru odczuwamy ich strach, panikę oraz skrajną rozpacz. Przemożny wpływ na to ma pierwsza połowa filmu, w której dochodzi do stopniowej rozbudowy charakterów.

Wizualne „Wolf Creek” prezentuje się naprawdę wybornie. Na uznanie zasługują fantastyczne zdjęcia przyrody, emanujących samotnością krajobrazów czy zachodu słońca, a także wspaniałe operowanie światłem i cieniem. Te wszystkie wyżej wspomniane elementy, jak i kręcenie niektórych ujęć z ręki nadają horrorowi McLeana niemalże dokumentalnego charakteru.

I tu od razu pragnę ostrzec co wrażliwszych widzów: „Wolf Creek” jest obrazem raczej brutalnym, obfitującym w sceny torturowania i sadystycznej przemocy. Dla przykładu długa sekwencja, gdy Mick (świetny John Jarratt) pastwi się nad przywiązaną do drewnianego kołka Kristy dla wielu może być trudna do strawienia, podobnie jak ucinanie palców czy przecinanie rdzenia kręgowego. Pierwotne zło tkwiące w Micku zostaje tutaj ukazane dosłownie, bez unikania drastyczności. Jarratt stapia się z rolą, to okrutny i wyrachowany morderca, którego zachowanie jeży włosy na głowie.

Często stawiany w jednym rzędzie z „The Texas Chainsaw Massacre” Tobe Hoopera, “Wolf Creek” zawiera porównywalną dawkę szaleństwa i okrucieństwa. Nie ma w nim hollywoodzkich jump scares i szybkiego montażu rodem z teledysków emitowanych na MTV, w zamian otrzymujemy solidną porcję agresywnego terroru, który skutecznie mrozi krew w żyłach.

www.dansemacabre.pl