Raj w Bagdadzie

Po obaleniu Saddama w Bagdadzie powstała miniatura Ameryki. Jej lokatorzy, urzędnicy władz okupacyjnych Iraku, nazwali ją Szmaragdowym Miastem.Przez siedem dni w tygodniu Amerykanie posilali się pod kryształowymi żyrandolami Saddama. Stołówka dla władz okupacyjnych Iraku mieściła się w gigantycznej, marmurowej sali balowej obalonego dyktatora, w Pałacu Republiki nad brzegiem Tygrysu. Jedno z trzech wejść zdobiło malowidło przedstawiające bliźniacze wieże WTC na tle rozpostartych skrzydeł amerykańskiego orła. W czterech rogach malowidła umieszczono symbole sił zbrojnych USA, pośrodku godła nowojorskiej policji i straży pożarnej, a ponad wieżami napis: „Dzięki Bogu za siły koalicyjne i bojowników o wolność w kraju i za granicą”. Jedzenie dla mieszkańców Zielonej Strefy było zawsze amerykańskie. Płatki kukurydziane, chleb z mąki kukurydzianej oraz gigantyczne ilości wieprzowiny – kiełbasa na śniadanie, hot dogi na lunch, schabowy na kolację. Wszystko, nawet woda do gotowania parówek, musiało pochodzić od zaufanych dostawców. Mleko, chleb czy marchewkę z groszkiem sprowadzano ciężarówkami z Kuwejtu, a płatki śniadaniowe samolotami prosto ze Stanów. W Zielonej Strefie można było żyć przez pół roku i ani razu nie zjeść hummusu, pity czy kebabu z baraniny.

Przy stołach obowiązywały plemienne podziały, zupełnie jak w szkolnej stołówce. Iraccy zaopatrzeniowcy trzymali się razem, przy barze nakładali sobie potrójne porcje. Żołnierze, pracownicy kontraktowi oraz najemnicy też zasiadali w osobnych grupkach, podobnie jak członkowie sił koalicyjnych – Brytyjczycy, Australijczycy, Polacy, Hiszpanie i Włosi. Amerykańscy cywile pracujący dla władz okupacyjnych też mieli swoje kliki: grube ryby z politycznego nadania, dwudziestoparolatkowie tuż po studiach i starzy bywalcy, którzy przyjechali do Bagdadu w pierwszych tygodniach okupacji.

W rozmowach przy stole obowiązywał pewien niepisany protokół. Do dobrego tonu należało chwalenie „misji” – czyli starań administracji Busha, by przekształcić Irak w pokojową, nowoczesną, świecką demokrację, w której byłoby miejsce dla każdego niezależnie od wyznania czy religii. Dobrze widziane były również tyrady na temat, jak Saddam doprowadził Irak do ruiny, a także prelekcje o tym, jak postawić kraj na nogi. Ale o ile nie znało się rozmówcy naprawdę dobrze – o tyle lepiej było nie kwestionować polityki amerykańskiej przy obiedzie.

Pałac dyktatora dla wicekróla

Od kwietnia 2003 roku do czerwca 2004 Tymczasowe Władze Koalicyjne (CPA) z siedzibą w Pałacu Republiki pełniły funkcję rządu irackiego: egzekwowały prawo, drukowały banknoty, zbierały podatki, kierowały policją i wydawały pieniądze ze sprzedaży ropy. U szczytu swej aktywności CPA zatrudniały w Bagdadzie ponad półtora tysiąca osób, w większości Amerykanów. Na ich czele stał amerykański wicekról Iraku – Lewis Paul Bremer III. Paradował zawsze w błękitnym garniturze i brązowych butach wojskowych – nawet latem, kiedy Irakijczycy słaniali się z upału.

Wszystko, co tylko się dało, Amerykanie zlecali firmom zewnętrznym. Urządzaniem rad miejskich i dzielnicowych zajęła się za 236 milionów dolarów pewna firma z Karoliny Północnej. Za bezpieczeństwo wicekróla odpowiadali prywatni ochroniarze, z których każdy zarabiał ponad tysiąc dolarów dziennie. Za opiekę nad pałacem (gotowanie, wymianę żarówek, pranie, podlewanie roślin) koncern Halliburton otrzymywał setki milionów dolarów.

Zielona Strefa była miniaturą Ameryki w środku Bagdadu. Dzielnicę otoczono wysokim ceglanym murem jeszcze w czasach Saddama, wejścia były tylko trzy, Amerykanie ustawili czołgi przed bramami. Wszyscy, którzy pracowali w pałacu, mieszkali na terenie Strefy – w białych przyczepach kempingowych albo w strzelistym hotelu Al-Raszid. Osiedla przyczep zasiedlały setki pracowników kontraktowych, a także strzegące ich bezpieczeństwa oddziały prywatnych ochroniarzy. Spośród Irakijczyków do Zielonej Strefy wpuszczano jedynie tych, którzy pracowali dla Amerykanów.

Na wycieczkę do Bagdadu

Amerykanie jeździli po szerokich ulicach nowiutkimi chevroletami suburban, posłusznie ograniczając prędkość do 56 kilometrów na godzinę zgodnie z rozmieszczonymi przez CPA znakami. W czasie jazdy podkręcali klimatyzację, a radio nastawiali na 107 FM, czyli Freedom Radio – amerykańską rozgłośnię nadającą klasyczny rock i krzykliwe wiadomości. Co dwa tygodnie samochody myto w myjni prowadzonej oczywiście przez Halliburtona.

Tych, którzy nie mieli samochodów i nie chcieli chodzić pieszo, woziły po Zielonej Strefie autobusy krążące w 20-minutowych odstępach i zatrzymujące się przy drewnianych budkach przystankowych. Pocztę dostarczano codziennie. Generatory zapewniały stałe oświetlenie. Jeżeli komuś nie smakowały posiłki w stołówce albo zgłodniał między posiłkami, zawsze mógł zamówić sobie coś z działających w Zielonej Strefie chińskich restauracji. Pralnia chemiczna Halliburtona usuwała wszelki brud z mundurów w terminie trzech dni. Napis przypominał klientom, by oddając odzież do prania, wyjęli z kieszeni amunicję.
W Zielonej Strefie nie obowiązywały irackie przepisy ani obyczaje. Kobiety uprawiały jogging na ulicach w szortach i T-shirtach, sklep alkoholowy serwował piwo, wino i mocniejsze trunki z importu, a młodzi sprzedawcy DVD nieopodal pałacowego parkingu mieli też nieoficjalny towar. „Kupi pan pornosy?” – szeptali.

Większość okupacyjnego personelu nigdy wcześniej nie pracowała poza USA, ponad połowa po raz pierwszy wystąpiła o paszport, żeby pojechać do Iraku. Aby mogli przetrwać w Bagdadzie, trzeba im było zapewnić klosz podobnie jak pracownikom amerykańskich firm naftowych w Arabii Saudyjskiej, Nigerii czy Indonezji.

– Żyje się tu jak w małej Ameryce – powiedział Mark Schroeder, kiedy siedzieliśmy nad basenem w upalne popołudnie, sącząc wodę mineralną ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Schroeder miał 24 lata, wcześniej pracował u pewnego republikańskiego kongresmana w Waszyngtonie. Usłyszał, że CPA potrzebują więcej ludzi, wysłał swoje papiery i parę miesięcy później wylądował na etacie w Pałacu Republiki.

Zajmował się analizą usług podstawowych. Co tydzień sporządzał dla Bremera sprawozdanie z wykresami i tabelkami, w którym informował, jakie postępy poczyniły CPA w głównych dziedzinach odbudowy. Mieszkał w przyczepie z trzema sąsiadami i wszystkie posiłki jadł w stołówce. W czwartek jeździł z kolegą do dyskoteki w Al-Raszid lub innym barze. W ciągu dwóch i pół miesiąca, które minęły od jego przyjazdu, tylko raz opuścił Zieloną Strefę – by pojechać do Camp Victory, amerykańskiego centrum koło bagdadzkiego lotniska.

Wszystko, czego było mu trzeba, kupował w wojskowym sklepie spożywczym pod pałacem. Można tam było dostać chrupki Fritos i Cheetos, odżywki białkowe, koszulki z napisem „Operacja Wolność dla Iraku” i kompakty z muzyką pop. Jeżeli czegoś brakowało, szedł do niewielkiego centrum handlowego o nazwie Green Zone Bazaar, gdzie mieszkający w Zielonej Strefie Irakijczycy prowadzili około 70 sklepów. Założono je po to, żeby Amerykanie nie musieli wychodzić poza Strefę po pamiątki i bakalie.

W paru sklepach sprzedawano telefony komórkowe i pirackie płyty DVD. Inne skupiały się na serwowaniu atrakcji lokalnych: starych mundurów wojskowych, banknotów z portretami Saddama czy irackich flag z napisem „Bóg jest wielki” skopiowanym z rękopisu Saddama. Najbardziej podobał mi się zakład o nazwie JJ Fotografie Arabskie – iracka wersja sklepu fotograficznego z Disneylandu, gdzie można było zrobić sobie zdjęcie w arabskich szatach i chuście na głowie.

Salsa, joga i pałacowe kino

Zielona Strefa oferowała też rozrywkę. CPA miały własnego „oficera do spraw morale”, który zajmował się organizowaniem kursów salsy i jogi, a także puszczaniem filmów w pałacowym kinie. Była oczywiście sala gimnastyczna z bieżniami i innymi urządzeniami do ćwiczeń jak w każdej porządnej siłowni za oceanem.

Schroeder nie chciał uwierzyć, kiedy mu powiedziałem, że mieszkam w „Czerwonej Strefie”, jak nazywał resztę Bagdadu. Że jeżdżę autem bez nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa, chodzę na obiady do irackich knajp i odwiedzam Irakijczyków w ich domach. – Jak to wygląda po tamtej stronie? – spytał kilka miesięcy po obaleniu dyktatora.

Powiedziałem mu, jaką frajdą jest spacer po targu Al-Szordża, o starówkowych herbaciarniach i o moich irackich znajomych. O tym, jak wpadam do nich na lunch i jak rozmawiamy o kulturze i historii Iraku. Im dłużej mówiłem, tym bardziej czułem się jak przybysz z kosmosu opisujący życie na innej planecie.

Irak? Widziałem w telewizji

Z perspektywy Zielonej Strefy prawdziwy Bagdad – punkty kontrolne, zbombardowane domy, paraliżujące wszelki ruch korki – mógł równie dobrze znajdować się w innym świecie. Trąbienie klaksonów, huk strzałów i głosy muezinów nie przebijały się na drugą stronę murów. Mieszkańcy pałacu rzadko mieli okazję oglądać przerażone oblicza amerykańskich żołnierzy. Ich powietrza nie wypełniał gryzący dym z wysadzonych w powietrze samochodów. Subsaharyjskie ubóstwo i bezprawie rodem z Dzikiego Zachodu szalejące w jednym z najstarszych miast świata ocierało się o mury, ale w środku panował sterylny spokój amerykańskiej placówki.

Pewnego ranka do świątyni imama Kadhima na północy Bagdadu napływał tłum szyickich pielgrzymów, kiedy nagle jakiś zamachowiec-samobójca uruchomił swój pas z ładunkiem wybuchowym. Drugi zamachowiec czekał za rogiem i odpalił swój ładunek, kiedy ludzie zaczęli uciekać z miejsca pierwszego wybuchu. Potem wysadził się trzeci zamachowiec, a potem jeszcze czwarty. Spowity dymem dziedziniec meczetu wypełniły krzyki konających. Oszołomieni młodzi mężczyźni biegali dookoła, wzywając pomocy. Inni ocaleni zaczęli ładować rannych na drewniane wózki i ruszyli z nimi w stronę wyjących karetek.

Kiedy dotarłem tam po godzinie, zobaczyłem trupy przykryte białymi prześcieradłami. Niektóre ramiona i palce pofrunęły aż na wysokość trzeciego piętra i wylądowały na balkonach. Na ziemi walały się sterty butów, których właściciele już nie żyli. Potem widziałem jeszcze, jak pod kostnicą gniły w słońcu dziesiątki zwłok okryte niebieskimi płachtami.

Wieczorem tego samego dnia byłem na kolacji w pałacu i spotkałem grupę pracowników CPA. Nikt nie wspomniał o zamachu, choć świątynia znajdowała się zaledwie parę kilometrów na północ od Zielonej Strefy, najwyżej dziesięć minut jazdy samochodem. Czy słyszeli, co się stało? Czy wiedzą, że zginęło kilkadziesiąt osób?

– Tak, coś o tym mówili w telewizji, kiedy byłem w biurze – powiedział mój sąsiad z prawej. – Ale nie obejrzałem wiadomości do końca, bo byłem zajęty. Pracowałem nad swoim projektem demokratyzacji.

Rajiv Chandrasekaran Przekrój