Firmament Festival – tylko albo aż 3 dni z nowymi mediami wypełnione koncertami, które wywoływały skrajne odczucia, ale na pewno nie pozwalały o sobie zapomnieć. Co najważniejsze już po raz szósty i to w Kielcach – mieście, gdzie sztuka nowoczesna ma do przebicia gruby mur niezrozumienia. Jednak jak to określił ostatnio na łamach Wici jeden z internautów – Firmament to „strzykawka, która wprowadza trochę świeżej krwi do niedotlenionego organizmu”. Tegoroczna edycja stanowczo to potwierdziła – takiej dawki świeżości muzycznej już dawno w Kielcach nie było.Prologiem była piątkowa (8 grudnia) impreza klubowa w Mefisto. Choć miejsce budziło wątpliwości (darujmy sobie wątpliwości – to nie miejsce tworzy klimat, a ludzie i muzyka), Mefisto dało radę: nic na głowę nie kapało, bar był czynny, nikt nie dostał butelką, klimatyzacja działała, a muzyka�. to była czysta poezja dla uszu. Zagrał zespół Letko z Kielc i Oszibarack z Wrocławia. Letko jak zwykle delikatnie i ze smakiem zaprezentowało ciekawą wersję popu. Do przyjemnego odbioru koncertu przyczyniły się wizualizacje Kingi Kardynał i Drno, którzy po raz pierwszy wystąpili w duecie jako wizualizatorzy. Jednak dla mnie to koncert Oszibarack był wydarzeniem tego dnia – żywioł, eksplozja dźwięków i eteryczność w jednym. To było wydarzenie: rzadko kiedy gościmy w naszym mieście zespoły, które noszą miano „rewolucjonistów polskiej sceny muzycznej”. Pod tym określeniem podpisuję się obiema rękami. Było to w pewnością jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Sobota i niedziela upłynęły koncertowo. Leniwe popołudnia umilały interaktywne instalacje: Mrówkojady, Pomarańcze, a nawet Maszyny Bez Sensu – ot formy, o których sam autor mówi, że powstają przypadkowo. W tym samym czasie w kawiarni Antrakt można było zobaczyć wielokrotnie nagradzane wizualizacje VJ-ów z kraju i zagranicy. Fantastyczne pokazy – szkoda, że przeszły bez echa. Niedzielę dodatkowo urozmaicał… interaktywny obiekt sensoryczno – świetlny Makaruka pt. „Fotosynteza”, a prościej – drzewko, które dźwiękiem reagowało na zmieniające się światło, co wprost zachęcało do wariacji muzycznych.
Wieczorami królowały eksperymenty europejskiej sceny muzycznej. W sobotę jako pierwszy zagrał Zenial z towarzyszeniem wizualizacji VJa Joaquima. Ten małomówny, choć niezwykle zdolny artysta zaprezentował „eklektyczne dźwięki”, ciekawie uzupełnione przez pokazywane obrazki. I choć niektórzy twierdzą, że było to „chore”, sam Zenial przyznał, że on jest normalnym chłopakiem�.
Kolejny wystąpił Tram.waj czyli duet Makaruk i Pani K. wraz z gościnnym udziałem znanego wokalisty jazzowego – Jorgosa Skoliasa. Niesamowite połączenie roztrzepanej, ale ujmującej Pani K., skupionego i „poukładanego” Makaruka oraz mistycznego wokalu Jorgosa, dały niesamowity efekt sceniczny. Był to niewątpliwie jeden z najlepszych występów tego wieczoru. Tego dnia mogliśmy usłyszeć jeszcze duet z Bratysławy – Jamkę oraz kuratora z Izraela – Erana Zachsa. Słowacy zagrali mocno i eksperymentalnie, aż coś trzasnęło, coś zadymiło�. Na szczęście, udało się uratować sytuację – koncert Izraelczyka się odbył. To, co zaprezentował, w fachowej literaturze nosi miano koncertu mixer-no-input. Dla mnie zagrał on „inaczej”, była to muzyka trudna. Sądzę też, że część osób, która w pośpiechu opuściła koncert, podziela moje zdanie. Co ciekawe – większość artystów właśnie jego koncert uznała za najciekawszy. Cóż…są gusta i guściki!
Niedzielne koncerty to przede wszystkim wyczekiwany Automatik. Tym razem bez wokalu, za to z towarzyszeniem Antoniego Gralaka. Fantastyczny koncert, jak dla mnie zespół jest w naprawdę świetnej formie. Wizualną stroną był filmik Oko-Sanu, ciekawy, chociaż bez polotu. Mimo to często czynił brzmienie Automatika bardziej wyrazistym i dobitnym. Jeden z najciekawszych performance’ów Festivalu przedstawili Czesi – Materidouska. Jak dowiedziałam się z rozmowy z artystami, początkowo miała być to ilustracja teorii Stanislava Grofa o narodzinach człowieka, jednak projekt ewoluował i powstało� ciężko określić co, ale robiło wrażenie. Jako ostatni zaprezentował się Tigrics z Budapesztu. Ten zwariowany Węgier, który określany jest jako jeden z najzdolniejszych twórców sceny IDM w Europie, pokazał klasę. Choć sam nie wie, co myśleć o swoim występie, na pytanie gdzie mu się do tej pory grało najlepiej, odpowiedział, że� w Kielcach na Festivalu Firmament.
Koncerty koncertami, ale Festivalowi towarzyszyła część pokoncertowa w klubie Chillout. Grali tam przez 2 dni świetni dj-e, min. Maceo Wyro i Papa Zura z Warszawy oraz Dj Pascudny i Ojciec Karol z Kielc. Dużo pląsów, dużo ludzi, nieustanny tłok przy barze i luźne rozmowy z artystami. Ot – uroki after party i.. procentów. Ale część klubowa to nie tylko tańce, hulanki, swawole. To także wystawy. W sobotę swoją twórczość zaprezentowali Antykanty i Loesje: „Moja sprawa jak stoję” czy „Chciałbym być tak szalony, jak wszyscy myślą, że jestem” – to już klasyka sztuki vlepkowej. Za to w niedzielę ściany Chilloutu ozdobiły zdjęcia Kingi Kardynał pt. „Odkąd mieszkasz tu”, a także wizualizacja „szpitalna” Kingi i Drno.
Festival to nie tylko znakomici artyści, to także ekipa „wspierająca”, bez której koncerty nie byłyby takie same. Jedną z tych osób jest niewątpliwie realizator dźwięku, niezwykle charakterystyczny Jacek Mazur. Jako realizator pracuje już 12 lat i przez ten czas dbał o jakość dźwięku koncertów m.in. Petera Gabriela, Iron Maiden, Machine Head, Stinga, Tool, Włodka Pawlika. Obecnie mieszka we Frankfurcie i od 2 lat nie zajmuje się czynnie realizacją dźwiękową koncertów – woli pracować w studiu, bo to dla niego największa zabawa. Poza tym wygłasza wykłady na temat DVP (Digital Voice Proccesing) w Bostonie, a czasem też na zaproszenie innych ośrodków.
Jak ocenia Festival Firmament? – Rzadko obsługuję tak małe koncerty, jak te. Zazwyczaj są to wydarzenia powyżej 20-30 tys. ludzi. Chociaż Festival jako całość zdecydowanie mi się podobał, ale muzyka niekoniecznie, bo na co dzień słucham klasyki – podsumował z rozbrajającą szczerością Jacek Mazur.
„Grupa wspierająca” to także kuratorzy muzyczni, którzy byli obecni na festiwalu. Na koncertach zagościły reprezentacje z Polski, Czech, Australii i Izraela. Może zaowocuje to współpracą? Niewykluczone, bo Firmament wywarł na nich wrażenie. Nie tylko jednak uznane nazwiska wspierały tą imprezę, byli to także wolontariusze, ludzie zaprzyjaźnieni z Wici.Info. Dzięki takim osobom plakaty wisiały na mieście, artyści jedli domowo robione ciasteczka, nie czuli się zagubieni, kabelki były rozłożone, zdjęć z koncertów nie brakuje, a kamera czujnie śledziła koncerty.
Czy się udało? Z rozmów z artystami wynika, że tak. Dyrektor artystyczny Festivalu – Darek Makaruk był zadowolony. – Przyszło sporo ludzi – na podobne festiwale w Krakowie czy Warszawie przychodzi o połowę mniej osób! Organizację można uznać za profesjonalną – nie było większych wpadek i opóźnień, a artystom się dobrze grało. A miejsce, czyli mała scena w KCK-u to przestrzeń prawie idealna do grania. Uczestnicy na forum mówią, że „całe 3 były dni mistrzowskie, wszystko po kolei – jak na KLC (Kielce – przyp. red.)- wyśmienite”. Nic dodać nic ująć. Ale poczekajmy do przyszłego roku, Firmamentowe szaleństwo się zbliża!