”Kod da Vinci” – prosto z Cannes

Festiwal w Cannes otworzył – poza konkursem – osławiony i przereklamowany film Rona Howarda „Kod da Vinci”. Nie wywołał poruszenia, raczej wzruszenie ramion.„Kod da Vinci” to przeciętny film przygodowy pozbawiony tajemniczości, bo wszystkie pseudotajemnice znamy już z powieści, gatunkowo przypomina „Indianę Jonesa”, ale nie ma tego wdzięku – prosto z Cannes pisze Tadeusz Sobolewski

Niebywała fama powieści Dana Browna „Kod Leonarda da Vinci” opiera się na dwóch podstawach. Z jednej strony napędza ją 30 milionów sprzedanych egzemplarzy. Tajemnica nieznanej, równoległej historii Jezusa mającego potomstwo z Marią Magdaleną (żyjące do dziś !) – nie był to zresztą pomysł Browna – w tej książce uzyskała kształt popkulturowego mitu. Stała się bestsellerem, sprzedawanym na dworcach i lotniskach, strawnym dla każdego, przyswajanym nawet na najprymitywniejszym poziomie jako rozszyfrowanie tajemnic naszej kultury.

Z drugiej strony famę „Kodu…” podtrzymują protesty organizacji religijnych sprzeciwiających się wizji Kościoła katolickiego jako swego rodzaju mafii kryjącej wiedzę o Jezusie. Po to oczywiście, by sprawować władzę nad wiernymi. Ta spiskowa wizja katolicyzmu skupia się w charakterystyce Opus Dei.

W pościgu za tajemnicą świętego Graala uczestniczą siły ciemności, czyli Opus Dei, które chcą tajemnicę zachować w Kościele, gdy spadkobiercy fantastycznego Przeoratu Syjonu pragną przekazać ją ludziom.

„Kod da Vinci” jest dowodem istnienia potęgi popkultury

Dan Brown tworzy atrakcyjny mit, za którym tęskni popkultura XXI wieku. Lepi wizję Boga, który nie różni się od nas niczym. Jest cielesny, płciowy, a nawet dwupłciowy – bo Jezus z Marią Magdaleną tworzą parę, „boskie małżeństwo”. Towarzyszą im symbole pościągane ze wszelkich epok i tradycji, wymieszane jak na półkach w supermarkecie: lilia i róża, pentagram i gwiazda Dawida, Mars i Wenus, pierwiastek męski i żeński…

„W chrześcijaństwie nie ma nic oryginalnego” – ogłasza w powieści i w filmie ekspert Teabing. Byli już Mitra, już Ozyrys, Dionizos, Kryszna… Te argumenty znamy – były kierowane przeciwko religii przez totalitarnych ideologów. Dziś powracają od innej strony, nie od strony polityków i propagandzistów, ale od strony rynku i popkultury.

„Kod da Vinci”, obnażając rzekomą potęgę Kościoła, jest dowodem istnienia innej potęgi – popkultury, która przepuszcza przez swoją maszynkę wszelkie idee i wierzenia ludzkości, niwelując ich sens.

Czy komukolwiek potrzebny jest taki Chrystus, który nie pojednał w swojej osobie człowieka z Bogiem, nie ofiarował siebie uczniom podczas uczty paschalnej i nie ukazał im się jako zmartwychwstały, tylko po prostu zaprosił apostołów na swój ślub z Magdaleną? Czy byłby powód, żeby taką postać pamiętać przez 2000 lat?

Film Rona Howarda wiernie ilustruje powieściowe perypetie, nieco tylko łagodząc w kwestiach grającego główną rolę „profesora symboliki” Toma Hanksa antykatolickie wycieczki.

Nie warto wytaczać ciężkich dział ani tym bardziej traktować „Kodu…” jako utworu krytycznego, heretyckiego czy bluźnierczego.

Prawdziwe herezje bywają ożywcze. Wielcy wolnomyśliciele kina po swojemu zmagający się z religią, jak Bunuel czy Pasolini, w gruncie rzeczy odnawiali znaczenia. Dan Brown i Ron Howard niwelują je.

Paradoksem filmu jest brak tajemnicy

Opowiadają historię w swoim przygodowym charakterze podobną do „Indiany Jonesa” – dzieje pościgu sił dobra i zła za nadprzyrodzoną tajemnicą. Tyle że w roli elementów baśniowych występują tu realne symbole, zrelatywizowane i zbanalizowane. Wszystko, co odkrywają bohaterowie „Kodu…” w pościgu za Wielką Prawdą – pentagramy i kryptogramy, kwiaty, słowa, imiona – jest pozbawione duchowej funkcji, jaką miało kiedyś dla wiernych. Symbole wymykają nam się z rąk.

Paradoksem tego filmu jest brak tajemnicy! Świadomie czy nie Brown i Howard pokazują, czym staje się religia traktowana jedynie jako kulturowy ornament. Przemierzając stare kościoły, pełne ukrytych pod posadzką tajemnic, bohaterowie „Kodu..” nie zauważyliby modlących się w nich ludzi, którzy rozmawiają ze swoim Bogiem. Prawdziwa tajemnica kryje się we wnętrzu człowieka, w jego pragnieniach, a nie w obrazkach, które usiłują ją wyrazić.

Religia jest środkiem wyzwolenia człowieka. Jednym ze środków. Najpowszechniejszym. Naiwni bohaterowie „Kodu…” liczą na to, że znajdą w sejfie szwajcarskiego banku „prawdziwy” kielich Graala (choć to tak, jakby znaleźć archetyp), który przybliży ich do wewnętrznego wyzwolenia. Ale nawet gdyby go znaleźli, nie byłby on niczym innym niż kawałkiem blachy.

Spiętrzenie bezużytecznych symboli w filmie Howarda jest tak wielkie, że aż niesie w sobie ironię. W finale wydaje się, że Hanks i rzekoma potomkini Jezusa (Audrey Tautou) teraz dopiero staną wobec prawdziwej tajemnicy, coś zrozumieją, osiągną moment poznania. Ale inicjacji nie będzie. Ta wędrówka nie służy niczemu, niczego w bohaterach nie zmienia.

Bohaterowie „Kodu…”, znawcy wszelkich kodów kulturowych ludzkości, mają jeden brak – nie są w stanie sami niczego dopisać.

Tadeusz Sobolewski Gazeta Wyborcza