W ciągu ostatniego pół roku obejrzałem kilka filmów francuskich, większość z nich była niewysokich lotów. Być może to ja jestem za słaby aby osiągnąć ten poziom zrozumienia, który pozwala nimi się zachwycić?Tak, czy inaczej teraz każdy kolejny tytuł z Francji jest dla mnie swego rodzaju wyzwaniem i dylematem zarazem. Iść czy nie iść – oto jest pytanie! Ryzykować czy dać sobie spokój by nie dać powodów do stwierdzenia „znowu klapa”?
Tym razem postanowiłem zawierzyć magnesowi nazwiska Benson i wybrałem się do kina Moskwa na jego nowy film o wdzięcznym tytule „Angela”. Od razu powiem – dobrze obstawiłem! Znany z takich hiciorów jak „Piąty element” czy „Leon zawodowiec” Luc Benson zrobił tym razem film niepodobny do żadnego z poprzednich. Po sześciu latach od popełnienia ostatniego dzieła stanął za kamerą, by nakręcić kameralny film z białym aniołem pośród czarnych charakterów paryskiego półświatka.
Film zabawny i poważny zarazem, dobrze zagrany, ciut przegadany, świetnie skomponowany, no i w końcu czarno-biały. Akcja dzieje się we współczesnym Paryżu, treścią zaś są przygody dwójki bohaterów Andre i Angeli. Andre to nieudacznik, mocno pogięty przez życie, ścigany za długi przez bezwzględnych oprychów – trzeba przyznać ładnie ubranych. Angela, kobieta o urodzie top-modelki zjawia się na jego drodze w momencie kiedy postanawia skończyć ze sobą. Ona z kolei jest ubrana minimalnie, takie przebranie sama sobie wybrała.
Dostaje niełatwe zadanie uratowania Andre. Przed kim? Czy przed ścigającą go bandą komorników mafii?
Wprawdzie Andre ma wielkie długi, ale czy to one ciążą mu niczym kamień u szyi. Co tak naprawdę zawiodło go poza barierę mostu na Sekwanie? Wydaje się, że najbardziej ciąży mu świadomość własnej nieporadności i małości. Już mu się nie chce dłużej uciekać, postanawia więc uciec ostatecznie. W tym właśnie momencie stojąc na moście spotyka kobietę, która chce zrobić to samo – ot taka przewrotność losu – przez co oboje lądują w wodzie. Dalej już akcja toczy się wartko, jak to u Bensona. Przesłanie filmu jest proste: każdy zasługuje na miłość i każdy jej pragnie, tylko Ona może stanowić wybawienie. Dzięki niej Andre w końcu uwierzy w siebie, odzyska godność i wolność, która wszak nigdy nie została mu odjęta.
Luc Benson opowiedział prostą historię jakich wiele już w kinie oglądałem, a jednak zrobił to na swój paryski sposób. Ocierając się o przerysowanie pokazuje słabe strony ludzkiej, naszej – więc i mojej – natury. Nie odkrywa niczego nowego, momentami może razić łopatologią przekazu, ale o dziwo okazuje się, że tego potrzebujemy.
Jestem przekonany że tzw. współczesny świat w jakim przyszło nam żyć, potrzebuje jasnego i prostego przekazu: to jest dobre a to złe, tu leży granica między jednym a drugim, od Ciebie zależy wybór po której stronie staniesz, masz wolność aby go samodzielnie dokonać, będziesz odpowiadać za to co wybierzesz.
Film jest na swój sposób minimalistyczny: tylko dwoje bohaterów, czarno białe zdjęcia, jedność akcji, czasu i miejsca, żadnych formalnych udziwnień. To właśnie, plus wdzięczność paryskich ulic poetycko sfilmowanych, najbardziej mi się w nim podobało. Tylko momentami wydawał się ciut przegadany.
W rolę anielicy całkiem udanie wcieliła się, znana głównie z pokazowych wybiegów modelka Rie Rasmunsen. Andre gra zabawny Jammel Debbouze – dobrze zapamiętałem go z filmu „Amelia” gdzie grał pomocnika, sprzedawcy warzyw, na którym tak okrutnie odgrywa Amelia się odgrywa.
Całości dopełnia dobra muzyka Anji Garbarek. Film ze spokojem polecam każdemu kto zechce się trochę zabawić, wzruszyć i pomyśleć jakie to życie płata nam czasem nieziemskie niespodzianki.
Tedman