Kasa z zaświatów

Ludzie u szczytu sławy nie mają łatwo: paparazzi, miliony fanów, wyczerpujące koncerty potrafią odebrać chęć do życia. Lecz na tym nie koniec. Nawet po śmierci gwiazdy nie zaznają spokoju – na różne sposoby korzysta się z ich osiągnięć, dorobku intelektualnego i pieniędzy.Nieśmiertelność gwiazd show-biznesu jest w zasadzie faktem. Krótko po śmierci wszystko co związane ze znanym nieboszczykiem nabywa niezwykłej wartości. Rzecz jasna nie dotyczy to jedynie osobistych rzeczy, dostępnych dla wąskiej grupy zamożnych kolekcjonerów. Tak naprawdę olbrzymie pieniądze absorbuje cały rynek kultury masowej. Już w kilka godzin po zgonie wszystkie wytwarzane masowo dzieła mistrza – płyty z muzyką, książki – nabierają wartości. Bez względu na żałobę ruch w interesach odnotowują również wydawnictwa, które zapotrzebowanie rynkowe próbują pokryć pośpiesznie skleconymi biografiami. Wszystko ma jeden cel: jak najwięcej zarobić na tym, który już na niczym nie zarobi. Nieważne gdzie wędruje dusza znanego piosenkarza, jego drugie życie na planecie Ziemia staje się i tak udziałem spadkobierców. Wyposażeni w pieniądze zmarłego, są oni najlepszą ilustracją słów jednej z piosenek Nicka Cave’a: Pamiętaj, śmierć nie jest końcem.

Monopol na sukces

Powyższe motto biorą sobie do serca szczególnie ci, którzy żyjąc blisko zmarłej gwiazdy nie cieszą się (ze zrozumiałych względów) sympatią społeczeństwa. Do dziś brakuje wyraźnych dowodów na to, że Yoko Ono miała jakikolwiek zły wpływ na Johna Lennona, ale duża część fanów jest gotowa
dostrzegać w Japonce główną przyczynę rozpadu zespołu The Beatles. Takie masowe uprzedzenia nie pozostają oczywiście bez wpływu na postępowanie spadkobierców gwiazd. Wielu z nich stara się zaspokoić swój finansowy głód splendorem, jaki towarzyszy przebywaniu w otoczeniu zmarłego VIP-a. Przy odrobinie szczęścia nawet to wystarczy do osiągnięcia sukcesu i jest w jakimś sensie formą spadku.

Mało kto jednak przejmuje się samym splendorem. Monopol na sukces wydaje się znacznie mniej cenny od żywej gotówki. Pieniądze kuszą, choć mogą dotkliwie sparzyć przyszłego posiadacza. Być może z tego powodu egzekucja testamentu, w odróżnieniu od ceremonii pogrzebowych, jest cicha, zamknięta dla gapiów, a jej szczegóły (z reguły niezupełnie odpowiadające prawdzie) mogą pojawić się jedynie w prasie plotkarskiej. Courtney Love, wdowa po zmarłym w 1994 roku Kurcie Cobainie, przez długich dwanaście lat nie zdecydowała się na sprzedaż swojej części praw do utworów Nirvany, nie tylko z powodu braku zadowalającej ceny, ale także z obawy przed publicznym linczem. Kiedy w końcu zdecydowała się na ten krok, widocznie zapomniała, że media wprost uwielbiają podobne ceremonie. Transakcja między ekswokalistką Hole a ekswięźniarką Marthą Stewart była (nie tylko w Stanach) jednym z najważniejszych towarzyskich newsów. Jak nietrudno się domyślić, Courtney przypomniano całą przeszłość, a także zadziwiającą eksplozję kariery zaraz po zalegalizowaniu związku z Cobainem.

Za, a nawet przeciw

Kiedy jedni otrzymują pieniądze, inni, nie mając nic do stracenia, próbują o nie zaciekle walczyć. Zapobiegliwe gwiazdy, stroniące od kontaktów ze swoimi rodzinami, starają się bowiem za wszelką cenę zastrzec określonym osobom możliwość zarobienia na ich śmierci. Tak czy inaczej większość takich działań jest skazana na porażkę, choć trzeba przyznać, że uparty – dzięki zabezpieczonemu testamentowi – zawsze dopnie celu. W prawniczych przepychankach nad grobem zmarłego gwiazdora również przewodzą dziennikarze. Media bez żadnych wyrzutów sumienia wykorzystują takie sytuacje, bowiem nie ma nic atrakcyjniejszego od negatywnych emocji. Ich ofiarą stała się przed dwoma laty Stella *****mings, matka Johnny’ego Ramone, gitarzysty The Ramones, która przed telewizyjnymi kamerami, wbrew oficjalnemu testamentowi, zaczęła dowodzić, że syn obiecał jej comiesięczną pensję w wysokości dwóch i pół tysiąca dolarów.

Przykład ten pokazuje, że z bliską osobą, bożyszczem tłumów, można się nie zgadzać, a i tak istnieje teoretyczne prawdopodobieństwo
wpisania na listę spadkobierców. Wystarczy tylko się porządnie zaprzeć i obiecać część zdobytych łupów uzdolnionym nowojorskim prawnikom. Z ich pomocy nie musiała korzystać Lisa Marie Presley, której doroczne zyski z dorobku ojca wynoszą kilkadziesiąt milionów dolarów. Życie w luksusie nie rozpieszcza, skoro te pieniądze nie wystarczają na prowadzenie przyzwoitej egzystencji. Zapewne z tego powodu Lisa całkiem niedawno była zmuszona pozbyć się części majątku po Elvisie, zachowując na papierze dominującą pozycję w koncernie czerpiącym zyski z nieżyjącego króla rock and rolla.

Odgrzewane kotlety

Dbałość spadkobierców o szczegóły związane z finansami stosunkowo łatwo wytłumaczyć. Sam Elvis Presley, według miesięcznika, „Forbes”, znajduje się przecież na pierwszym miejscu słynnej listy najlepiej zarabiających nieboszczyków. Zmarnować taki kapitał, to po prostu zwykła głupota. Tym bardziej nie dziwią więc zabiegi najbliższych współpracowników gwiazdy, którzy nieujęci w testamencie, starają się na własną rękę wyrobić własną markę i przypomnieć fanom zmarłego, że są współautorami sukcesu nieżyjącego idola. Większość tego typu działań nie przynosi oczekiwanych skutków – fani identyfikujący daną grupę z charyzmatycznym liderem nie są w stanie zaakceptować żadnej zmiany. Na masowe uznanie mogą więc zasłużyć jednorazowe i okazyjne koncerty zespołu z wirtualnym (na wielkim telebimie) udziałem nieżyjącego wokalisty (The Doors), a na porażkę skazane są reaktywacje działalności muzycznej z następcą mistrza.

O ile z praw do piosenek i filmów zmarłej gwiazdy zyski czerpie najbliższe grono przyjaciół i współpracowników, o tyle korzyści związane z całością dorobku sceniczno-lirycznego są już rozłożone na dziesiątki, setki jeśli nie tysiące podrabianych wykonawców jego piosenek. My Polacy mamy więc własnego, polskiego Elvisa, Rumuni mają rumuńskiego Elvisa, Chińczycy chińskiego, istnieje tez oczywiście mrowie Elvisów amerykańskich. Tam gdzie są do zarobienia duże pieniądze, zawsze znajdą się mniej lub bardziej dojrzali artystycznie rzemieślnicy, którzy zrobią wszystko, by choć przez chwilę pogrzać się w blasku sławy zmarłego idola.

Marcin Jabłoński / o2.pl