Gdyby Lars von Trier urodził się w Polsce, już dawno spłonąłby na stosie: jakże mu bowiem nie wstyd ubierać seks grupowy w ramki sztuki filmowej („Idioci”). Tworzyć topos świętej dziwki („Przełamując fale”), czy w końcu budzić złe instynkty w poczciwych mieszkańcach przymierającej głodem wioski („Dogville”)?Tymczasem najnowsze „Manderlay” idzie jeszcze dalej – burzy nie jeden, ale cały rząd tematów tabu. Jest to bowiem film otwarty – Trier czeka na widza i zaprasza go do środka z całym dobrodziejstwem inwentarza.


Wchodzimy więc do kina – każdy z osobna – z własną ideologią. Jesteś rasistą? Dostajesz leniwych, dwulicowych Murzynów. Jesteś czarnoskóry? Oto i źli, wyzyskujący cię biali Amerykanie. Bliski Ci bunt i anarchizm? Trier serwuje krytykę demokracji. Jeśli natomiast sympatią darzysz IV RP, wujek Lars natychmiast opowie Ci historię o zaletach systemu represji. „Manderlay” to worek pełen wzajemnie wykluczających się, niebezpiecznych tez. Pytanie tylko na jaką diabelską szaradę składają się one w finale?


Schematy – oto i odpowiedź. Mity i antymity, stereotypy i szufladki w różnych konfiguracjach stanowią główne zabawki Larsa von Triera w tym sezonie. Twórca „Idiotów” z wrodzoną pewnością siebie przekonuje, że nie sposób patrzeć na świat bez kulturowych okularów. A te zawsze niosą ze sobą pokaźny bagaż uprzedzeń. Miotamy się więc od schematu do schematu, od ściany do ściany, od Dogmy do „Dogville”, a w końcu od zimnej Kidman, do jedynie chłodnej (acz rewelacyjnej!) Bryce Dallas Howard. I oczywiście dajemy się oczarować. Jak to zwykle u von Triera.

Jacek Kozłowski/www.aktivist.pl