Mimo zmian ustrojowych w Polsce cuda towarzyszą nam niezmiennie – szkoda, że dotyczą tylko statystyki. Statystyczne cuda, czyli życie sobie, a statystyki sobie. I na ile mnie pamięć nie zawodzi, to jak żyję już ponad 50 lat, było tak zawsze.W socjalizmie cuda takie wynosiły nas na 10. pozycję wśród gospodarczych potęg świata. A władza całkiem poważnie tym się szczyciła i narodowi co rusz obwieszczała, jak to daleko jedynie słuszny ustrój nas zaprowadził. Z drugiej strony niskie zarobki, cyklicznie powtarzające się pustki w sklepach, brak wyboru, polowania na odzieżowe i meblowe odrzuty z eksportu, telewizory, pralki i lodówki, później przydziały mięsa, cukru, wyrobów czekoladopodobnych mogły sugerować, że w takim państwie społeczeństwo to jeden wielki obraz nędzy i rozpaczy. Ale okazywało się, że jakimś cudem Polak potrafił zadbać o siebie. W konfrontacji z szarzyzną bloków i ulic wyglądał całkiem nie najgorzej, garnków nie wypełniał kartkami, a i mimo reglamentacji cukru jakoś bimbru potrafił napędzić.
Dzisiaj na szczęście do takiej ekwilibrystyki życiowej uciekać się nie trzeba, ale pojawiły się inne problemy i cuda statystyczne pozostały. Bo jak wytłumaczyć to, że ostatnio statystycznie bezrobocie w Polsce wzrosło, a jednocześnie tylko od początku roku ponad sto tysięcy Polaków wyjechało stąd za chlebem? I w sumie już ponad milion osób pracuje poza krajem. Intuicyjnie każdy chyba czuje, że coś tu jest nie tak. Ludzi w wieku produkcyjnym z kraju ubywa, a bezrobotnych przybywa. Statystyki się pewnie nie mylą. One jednak nie uwzględniają tego, że Polak nauczony przez lata, aby jakoś sobie w życiu radzić, przekazał to samo własnym dzieciom, które mimo zmiany ustroju próbują wszystkimi możliwymi sposobami wyjść na swoje. Najbardziej jest więc prawdopodobne, że wielu spośród zarejestrowanych bezrobotnych podejmuje pracę poza Polską, figurując w oficjalnych statystykach jako osoby bez pracy. I w ten sposób, mimo że w rzeczywistości coraz więcej ludzi wyjeżdża, bezrobocie statystycznie na nowo lekko rośnie.
To jest jednak margines w stosunku do innych statystycznych cudów. W Polsce pracuje zaledwie co druga osoba w wieku produkcyjnym. Prawie trzy miliony osób zarejestrowanych jest jako bezrobotni. Ale uwaga! Brakuje rąk do pracy. Problemy ze znalezieniem pracowników – zarówno wykwalifikowanych robotników, jak i inżynierów – ma już 14 procent polskich przedsiębiorców. Braki zgłasza co czwarta firma budowlana i produkująca meble, co trzecia z przemysłu drzewnego i wytwarzającego sprzęt transportowy. Powód – rozmijanie się kształcenia z potrzebami firm. Ale to tylko jedna strona medalu. Z drugiej strony według badaczy rynku pracy nie jesteśmy dostatecznie pracowici, dyspozycyjni, nie potrafimy wykazać się żadną inicjatywą, nie jesteśmy twórczy ani skłonni do poświęceń. Czyli kandydaci na pracowników może i są, ale nie tacy, jak trzeba.
Dodatkowo spośród trzech milionów bezrobotnych około miliona wcale się tym nie przejmuje i nie szuka pracy. Żyją najpierw z zasiłku dla bezrobotnych, potem z zasiłku z pomocy społecznej, a 30-40 procent z nich dorabia na czarno. I w ten sposób nędzy w narodzie gołym okiem jakoś nie widać, chociaż statystyki są przygnębiające.
I co dalej? Obawiam się, że szybko zbyt wiele się nie zmieni. Bo nasz rynek pracy to w tej chwili istna kwadratura koła. Polscy pracownicy są tani. To dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo niższe koszty pracy dają szansę na większą konkurencyjność w stosunku do droższych pracowników na Zachodzie. Źle, bo niskie płace wcale nie mobilizują ludzi do poszukiwania pracy, przekwalifikowywania, wysiłku, dyspozycyjności, pracowitości i rezygnacji z zasiłków. Dorabiają w szarej strefie i jakoś sobie radzą. Źle, bo osoby bardziej rzutkie, mobilne i z kwalifikacjami nie chcą pracować w Polsce za trzy tysiące złotych brutto, skoro młody inżynier w Niemczech, Irlandii, Islandii może zarobić także trzy tysiące, ale euro, i to na rękę, a jeśli jest bardzo potrzebny, do tego dostanie pieniądze na mieszkanie i sprowadzenie rodziny.
Mamy więc dwa wyjścia. Albo radykalnie podnieść płace, by poszukiwani fachowcy poczuli sens pracy we własnym kraju i nie uciekali w świat. Jest to jednak mało prawdopodobne, bo firmy przestałyby być konkurencyjne. Albo otworzyć się na import pracowników ze Wschodu, którzy będą chcieli pracować za niższe stawki. I to jest bardziej prawdopodobne. I w ten sposób będziemy mieli kolejne cudo. Miliony bezrobotnych i oficjalny import zwykłych robotników, ale i fachowców. Nie są to jednak tylko polskie cuda. Tego samego doświadczają Niemcy i inne państwa, gdzie całkiem dobrze radzą sobie tańsi przybysze z nowych krajów unijnych. I cuda takie żyć będą tak długo, jak długo utrzymywać się będą różnice w poziomie rozwoju i poziomie płac. W UE kilkadziesiąt jeszcze lat.
Tadeusz A. Mosz Przekrój