King Kong to uniwersalna ikona współczesnej popkultury, pokazująca jak niewiele trzeba, by zniszczyć panujący porządek. W zależności od czasów w filmowych opowieściach o Wielkiej Małpie bez trudu można dostrzec ostrzeżenia przed faszyzmem, komunizmem, a nawet terroryzmem.Hollywood od początku swego istnienia uczył się jak skutecznie straszyć żeby zarabiać. Ciężko jednak znaleźć lepszy straszak niż King Konga. Podstawową cechą King Konga jest negacja wszystkiego, co człowiek uważa za użyteczne. Potwór pojawia się nagle w rzeczywistości człowieka i sprawia, że wszystkie wynalazki, jakie czynią homo sapiens silniejszym i mądrzejszym stają się całkowicie bezużyteczne. Oczywiście jest to tylko pretekst do ostrzeżenia widza przed rzeczywistym zagrożeniem, na przykład wybuchem wojny światowej.
Strącającego na Empire State Building samoloty King Konga w wersji Meriana C. Coopera i Ernesta B. Schoedsacka z 1933 roku (przejęcie władzy w Niemczech przez NSDAP) słusznie określano jako memento wieszczące rychły koniec porządku wersalskiego. Takich skojarzeń w tym filmie było jednak znacznie więcej. Cała postać Wielkiej Małpy symbolizowała upadek jednego pokojowego porządku i zastąpienie go (choćby na chwilę, ale jednak) tragicznym w skutkach krwawym reżimem. King Kong nie znający litości, rozdeptujący ludzi, miażdżący ich niczym woskowe figurki w swoich potężnych łapach miał przecież twarz tego samego niemieckiego faszyzmu, który w komorach gazowych i piecach krematoryjnych likwidował swoje ofiary.
Pogarda dla techniki
Bez względu na to, przed czym przestrzegał, King Kong zawsze gardził techniką. Ta barbarzyńska pogarda dla nauki miała oczywiście swoje głębokie podstawy. Nie bez powodu w pierwszej filmowej opowieści o Wielkiej Małpie z 1933 roku tajemnicze plemię nie próbuje nawet walczyć z monstrum, przyjmując za jedynie słuszne postępowanie obłaskawianie przeciwnika w celu zdobycia jego przychylności. Brak oporu jest sensowny, ponieważ plemię nie jest wykształcone, nie ma pojęcia o technice. Kiedy się bliżej przyjrzeć postępowaniu tubylców, okazuje się, że nie jest to zwykłe podporządkowanie się silniejszemu. Taki bezwarunkowy rodzaj poddania plemię oferuje przybyłym na wyspę filmowcom. Wobec King Konga okazuje nie tylko strach, ale także szacunek połączony niemal z kultem należnym mitycznym bogom (kolejne nawiązanie do nadchodzącego faszystowskiego kultu jednostki).
Wielka Małpa jest okropna, bezwzględna i brutalna, a na dodatek przynajmniej na początku doskonale wie, jak skutecznie zniszczyć to, z czym biały człowiek przybył na wyspę. Z punktu widzenia ofiar zagrożenie płynące ze strony bestii jest tym bardziej groźne, że ciągle powraca. Wielka Małpawydaje się ledwie obłaskawiona za pomocą atrakcyjnej kobiecej przynęty (motyw pięknej i bestii).
Ta szala zwycięstwa przechylająca się z jednej strony na drugą jest kolejną cechą filmowych opowieści o King Kongu – ostateczny wynik rozgrywki jest do końca nieznany, a bestia zawsze atakuje w finałowej scenie ze zdwojoną energią, niczym klasyczny bohater ostatniej akcji.
Nie dla konsumpcjonizmu
Można powiedzieć, że nienawiść do techniki szła u King Konga zawsze w parze z pogardą wobec konsumpcjonizmu. Wielka Małpa nie mogła po prostu pojawić się w środowisku człowieka i grzecznie kiwać się w swojej zawieszonej na łańcuchu klatce. Skala dewastacji zyskała szczególny wyraz w King Kongu Johna Guillermina z 1976 roku. Nie ulega wątpliwości, że – poprzez między innymi finałową scenę – przemysł filmowy chciał po raz kolejny zabrać głos w sprawie przegranej wojny wietnamskiej. Przesłanie było jasne: mimo wszelkich ofiar i błędów walka z komunistami ma sens, bowiem jest jedynym złotym środkiem na opanowanie chaosu. Ekipa nie pokusiła się wcale o skorzystanie z rozbudowanych środków języka filmowego, choć mimo to efekt był porażający. Proste zestawienie uroczystego miejskiego festynu z rozwścieczoną, choć bezradną Wielką Małpą w tle, zamienia się po chwili w prawdziwą apokalipsę, kiedy potwór wydostaje się na wolność.
Dla wszystkich scenarzystów pracujących nad King Kongiem od początku było jasne, że wizja świata według bestii kłóci się z każdą inną. Wydaje się, że wersja Guillermina została uzupełniona o jeszcze jeden ważny szczegół – nawet jeśli King Kong ma jakiś cel (dotarcie
do upragnionej kobiety), to w ostatecznym rozrachunku i tak liczy się wyłącznie ilość zadanego cierpienia. Ta bezwzględność zostaje oczywiście ukarana przez wojsko, które nie waha się (inaczej niż w Wietnamie) w decydującej chwili użyć ostatecznych argumentów.
Powrót do przeszłości
Najnowsza wersja King Konga w reżyserii Petera Jacksona różni się trochę od swoich poprzedników, ale zmieniła się też estetyka, w jakiej tego typu filmy zwykły być tworzone. Na pierwszy rzut oka wyraźnie widać, że obraz zyskuje najwięcej dzięki efektom specjalnym, a to choćby z tego powodu, iż zrezygnowano z umieszczenia akcji w XXI wieku. Powrót do przeszłości nie przeszkadza jednak w tym aby dzieło twórcy wszystkich części Władcy pierścieni korespondowało z teraźniejszością. Dziś King Kong nie tyle pokazuje zagrożenie konsumpcyjnego stylu życia, ale uderza w jedną z najbardziej cenionych świętości, w to, co Amerykanie nazywają style of our own living. W rzeczywistości „własny styl życia” nie jest wynalazkiem Waszyngtonu, jest jedną z ważniejszych wartości każdego społeczeństwa.
„Własny styl życia” – główny cel terrorystów – o czym próbują nas przekonać od czterech lat przede wszystkim politycy zza oceanu, wydaje się tym razem celem numer jeden dla King Konga. Bestia oczywiście w podobny sposób zostaje sprowadzona do ludzkiej metropolii, choć trzeba przyznać, że tym razem Nowy Jork, dzięki tragedii jaka rozegrała się w nim cztery lata temu, zyskuje znaczenie symboliczne. Między innymi dlatego King Kong Jacksona jest w większym stopniu filmem katastroficznym niż przygodowym. Powiewający gdzieś z boku marginalny blichtr rozrywki charakterystyczny dla tego typu produkcji pozwala zadać nieśmiałe, choć ważne pytanie: czy w równie łatwy sposób co z Wielką Małpą uda się bogatym społeczeństwom krajów rozwiniętych poradzić sobie z terroryzmem? Jak dotąd nikt nie zna właściwej odpowiedzi.
Marcin Jabłoński / o2.pl