Popularne stacje radiowe nie mają pomysłu na zdobycie słuchaczy. Tradycyjne radio wyraźnie traci poziom i, choć chwyta się wszelkich sposobów na przeżycie, jest skazane jedynie na garstkę stałych słuchaczy.Zastanawiając się nad tym, kiedy ostatnio polskie radio cieszyło się szacunkiem obywateli, w pierwszym odruchu należałoby zdecydowanie sięgnąć do czasów kiedy… nie było telewizji. Oczywiście sytuacja w eterze nie jest tak tragiczna! W rzeczywistości od okresu ostatniej świetności radiowej sztuki dzieli nas zaledwie kilkanaście lat. To właśnie na początku lat 90. zmiany gospodarcze zbiegły się z eksplozją rozmaitych stacji, które tworzyły ciekawy i oryginalny rynek.
W polskim, regionalnym eterze można było usłyszeć wówczas wszystko to, na co tylko pozwalała wyobraźnia autorów audycji. W jakimś sensie ówczesny radiowy repertuar był bliski idei internetu, o którego istnieniu niewielu wówczas wiedziało – działalność olbrzymiej części prywatnych nadawców budowała rzeczywiste społeczeństwo obywatelskie, które wreszcie mogło wybierać spośród wielu stacji.
Wolność ta trwała niezwykle krótko. Jako że pierwsi nadawcy w III RP istnieli na pograniczu prawa, państwo dość szybko (jak zwykle najlepiej uderza się w najsłabszych) zwróciło na nich uwagę i bezwzględnie zabrało się do regulowania zasad na jakich można posiadać swoje własne stacje.
Kompleks kameleona – koniec radia dla słuchaczy
W ten sposób władze ograniczyły nie tylko eterowy pluralizm, ale przyczyniły się do zmiany priorytetów, jakie do tej pory przyświecały radiowcom. Oto nagle okazało się, że do uzyskania (i utrzymania!) niezbędnej koncesji od państwa nie wystarczą tylko dobre chęci czy nawet popularność wśród lokalnej społeczności, ale potrzeba wielkich pieniędzy. Jakby tego było mało, regulacja nakładała na nadawców szereg obowiązków. Duża część nie potrafiła sobie z nimi po prostu poradzić, a kolejny olbrzymi procent został zdyskwalifikowany (bez podania dokładnych przyczyn) w samym procesie przyznawania koncesji. Ci, którzy przetrwali sito eliminacji wcale nie okazali się najlepsi, lecz zwyczajnie najbardziej zasobni w gotówkę.
Przekleństwem większości stacji okazał się kompleks kameleona – rzadko która stacja odróżniała się od reszty konkurujących z nią podmiotów. Na przykład w RMF FM prezentowana jest ta sama muzyka co w Radiu Zet, również dobór środków mających spopularyzować dany eter bywa identyczny. Obie stacje reklamują podobne gwiazdy świata muzyki, uwielbiające dane radio (w zależności od tego, kto tym razem wyłożył pieniądze na spoty).
Pogoń za pieniądzem paradoksalnie uniemożliwia stacjom zmianę muzycznego image’u. Jeśli takowy ma miejsce, to podobnie jak w przypadku słynnej Radiostacji ma związek ze zmianą właściciela (Radiozet, właściciel Radia Zet) i w ogólnej opinii wiąże się raczej z obniżeniem ogólnego poziomu audycji niż z jego wzrostem. Dzięki temu w znakomitej większości polskie radia nadają to samo, w identyczny sposób komentują polityczne wydarzenia oraz łączą się w swym uwielbieniu dla muzyki środka.
Kuriozum na rodzimej scenie radiowej stanowią niektóre stacje publiczne (m. in. Program 2 Polskiego Radia) oraz kontrowersyjne i wyśmiewane Radio Maryja. Na polskim rynku to właśnie to ostatnia stacja prezentuje zupełnie inny od obowiązującego stylu sposób kontaktu ze słuchaczem, prezentuje też zupełnie inną muzykę. We wszystkich opracowaniach Radio Maryja występuje jednak jako zagadkowy wyjątek, bo w odróżnieniu od rynków zachodnich u nas stacje tematyczne nadające tylko rzadki gatunek muzyki lub lansujące określone mody (nie mające nic wspólnego z szeroko rozumianym mainstreamem) są prawdziwą rzadkością.
Większy luz – absolutny brak osobistości
Brak wyjątkowych stacji i skupienie realnej władzy nad prywatnymi nadawcami w rękach zaledwie kilku prywatnych podmiotów gospodarczych rodzi porażającą miernotę nadawczą. Analitycy są zgodni: polski rynek radiowy od lat jest nudny w swej przewidywalności i prostocie. Liderzy rankingów – RMF FM czy „Zetka” umiejętnie ustawiają sondaże (czytaj: zamawiają je u określonych firm) dające właśnie im dają palmę pierwszeństwa w walce o potencjalnego słuchacza. Jakby tego było mało, zachwalają swoich prezenterów jako różniących się od tych, którzy grają dla konkurencji.
Tej jawnej bezczelności dopełnia smutna prawda. Otóż oprócz braków programowych da się również zaobserwować prawie zupełny brak radiowych osobistości, które dzisiejsza moda każe nazywać didżejami. Piotr Kaczkowski czy Marek Niedźwiecki to niestety resztki minionej świetności, do tego resztki szczególne, na stałe przypisane do publicznych środków przekazu, a konkretnie do Programu Trzeciego PR. Po dawnej gwardii superprezenterów nie pozostało już śladu. Za mikrofonami w całym kraju zasiadają miernoty, które „bawią” słuchaczy żałosnymi opowieściami o majtkach Britney Spears.
Wielokrotnie same stacje zdają sobie sprawę z braków personalnych lecz nic nie robią w celu naprawienia sytuacji, nic oprócz… ograniczenia wypowiedzi danego prezentera. W ten sposób działa wiele lokalnych stacji, takich jak poznańskie Kiss FM (grupa Agory). Zamiast dłuższego gadania stacja stawia na muzykę w stylu dance i hip-hop, która ma zachęcić słuchaczy do dalszego uczestniczenia w audycji.
Znacznie mniej drastyczne zmiany wprowadzono w stacjach publicznych, nakierowanych na informację i rozrywkę dla ludzi w średnim wieku. Wspomniana „Trójka” w ciągu kilku lat zmieniła swe oblicze nie do poznania i choć serwuje niekiedy tandetę zblizoną do zawartości komercyjnych stacji, to jednak nie wymusza rewolucji w zachowaniu starych i sprawdzonych „dinozaurów”. Młodzi, którzy do „Trójki” przychodzą prawdopodobnie kuchennymi drzwiami, są już jednak zobowiązani do większego luzu, wygłupiania się na antenie. Dzięki takim rozkazom „Trójka” była zmuszona do zlikwidowania cieszącej się olbrzymią popularnością „Powtórki z rozrywki”, bo na szkolenie debiutantów nie starczyło po prostu czasu.
Internet – przyczajona konkurencja
Mimo że polskie stacje podupadają, nie należy się tym faktem zbytnio martwić. Przynajmniej na razie wszystkie przetrwają – w końcu polski słuchacz nie ma wielkiego wyboru, a i właściciele gigantów nie należą do klasy żebraczej. Warto pamiętać, że wcześniej czy później dla stacji radiowych złoty okres nicnierobienia w końcu się skończy. Dzięki technologicznemu opóźnieniu, za które są odpowiedzialne polskie władze, prawdziwa konkurencja dopiero nadchodzi i nie jest to wcale (jak zwykło się kiedyś uważać) telewizja.
Prawdziwa konkurencja to internet – miliony stacji radiowych, dostępnych dla tych, których stać na dostęp do sieci. Dzięki ich istnieniu (jeśli państwo tylko nie zabierze się za regulację tego rynku!) powrót do pluralizmu radiowego wydaje się wielce prawdopodobny, choć z pewnością nie natychmiastowy. Tak czy inaczej, jest to chyba jedyna recepta na odmłodzenie statycznego rynku radiowego w naszym kraju.
Marcin Jabłoński / www.go2.pl