Bękarty diabła

Psychopatyczny horror z elementami kina drogi – po nieudanym szturmie policji rodzeństwo kanibali ucieka z rodzinnej farmy. Mordercy kontynuują swoją działalność w pobliskim motelu upokarzając, torturując i zabijając przypadkowo napotkane osoby.Ich tropem podąża szeryf Wydell, ogarnięty obsesją pomszczeniu brata, zabitego w poprzedniej części filmu. Wydell zrobi wszystko, by oprawcy poznali na własnej skórze jak smakuje ból…

Reżyser Rob Zombie dotychczas znany był jako gwiazda ciężkiej, psychodelicznej muzyki z pogranicza industrialu i rocka. Jest także twórcą nagradzanych wideoklipów. Jego debiutancki horror Dom tysiąca zwłok zyskał spore powodzenie wśród koneserów mocnych doznań. Bękarty diabła z pewnością ugruntują renomę Roba jako najbardziej popapranego sukinsyna, jaki kiedykolwiek wkroczył na plan filmowy. Pasolini mógłby mu czyścić buty, a Brad Easton Ellis zapalać papierosa.

Bękarty to film tak okrutny, że Urodzeni mordercy to przy nim Miś Uszatek, a paskudne Sin City – miła bajeczka z morałem, promującą wartości chrześcijańskie. I nie chodzi nawet o to, że ekran jest pełen sadyzmu, ran ciętych i obdzierania ze skóry. Dużo tam Zła największego kalibru. Przewrotny „geniusz” reżysera pozwolił mu na przedstawienie swoich łajdaków w pozytywnym świetle, a raczej sympatycznym mroku.

Jeżeli widz w ogóle zgoła utożsamić się z kimkolwiek z bohaterów, to, koniec końców, pomimo chwilowych ataków nienawiści, będzie życzył powodzenia łotrom. I to bez żadnych zbędnych deliberacji czy wnikania w motywy postaci, bez psychoanalitycznych usprawiedliwień czy oskarżania złego społeczeństwa. Jak Rob osiąga ten efekt? Otóż Zło jest pokazane jako wyzwolenie. Jest cool. Jest mocne, żywotne i ponętne, zabija i dzierży władze nad życiem słabych. W tym sensie film jest nie tylko sataniczny; jak dla mnie śmierdzi zwyczajnym nazizmem.

Najgorsze jest to, że pod względem formalnym bywa oryginalny, a już na pewno ciekawszy niż wszystko, do czego przyzwyczaja nas mainstream. Muzyka, zdjęcia i montaż są rewelacyjne. I trzeba przyznać, że jeżeli przyjmiemy, iż o randze filmu stanowi moc oddziaływania na emocje widza, to Bękarty są obrazem wielce udanym. To prawdziwy seans tortur. Czy znaczy to, że ten chory film jest w jakikolwiek sposób wartościowy? Cześć amerykańskiej krytyki uznała Bękarty za arcydzieło.

Adwokatem diabła w przypadku tego typu plugastwa bywa tzw. dystans. Wszystko da się obronić, jeżeli jatka jest podana w ciekawej, odświeżonej powłoce. Jeżeli pchnięcia nożem okraszone są błyskotliwym, tarantinowskim humorem, a film zapewnia tzw. „rozrywkę”. Podkreśla się odwołania do najlepszego kina lat siedemdziesiątych – zbliżenia a’la Sergio Leone czy zwolnienia a’la Peckinpah. Ci sami piewcy Roba Zombie ślinią się też na dźwięk słów nihilizm i oklaskują odwrócenie wartości, jakie się tutaj bezsprzecznie dokonuje.

Problem w tym, że reżyser nie zachowuje żadnego dystansu. Przemoc jest w Bękartach pokazana bardzo serio, bez żadnej taryfy ulgowej. Ten film uczy nas patrzenia na ból i śmierć innych ludzi. To, że przy okazji szokuje i zmusza do rozmyślań, nie jest żadnym zadośćuczynieniem.

Próg tolerancji stale się przesuwa, każda produkcja tego typu utrudnia dalsze szokowanie, hartuje w oglądaniu okropieństw. Można tylko gdybać, co będzie dalej. Czym nas jeszcze rozrywka połechta.

Wojciech Zembaty / o2.pl