Pierwsza połowa Wyspy jest całkiem obiecująca – film wydawał się wartki, wciągający i zapowiadał się na bardzo aktualną antyutopię. Przenosimy się do izolowanej enklawy, w której schronili się ludzie ocalali z wielkiego kataklizmu.Enklawa jest totalitarna, pod kontrolą są myśli, uczucia i sny. Zero seksu. Wszyscy chodzą w futurystycznych białych ciuszkach ala Star Trek, a gustowny wystrój wnętrz przywodzi na myśl perwersyjny kurort. W kolonii odbywa się loteria – wylosowani wybrańcy udają się na tajemniczą Wyspę, by tam odtwarzać nową ludzkość.
Jeden z mieszkańców, Lincoln Six-Echo (Ewan McGregor), kwestionuje zasady rządzące społecznością. Coś mu śmierdzi, a widz z przyjemnością asystuje w poszukiwaniach źródeł tego smrodu. Zwłaszcza, że w pobliżu kręci się słodka Scarlett Johansson, jak zawsze przykuwająca uwagę. Plus wiecznie wykrzywiony Steve Buscemi, aktor o nieprawdopodobnym potencjale komicznym.
Potem następuje kataklizm. Zaczyna się to, na co wszyscy czekają. A k c j a. Z tą chwilą Wyspa przestaje być Wyspą, staje się Wsypą. Czego tam nie ma? Ludzie o życiowym doświadczeniu przedszkolaka rozprawiają się z elitarnymi komandosami. Skoki z wieżowców. Biegi przełajowe na szpilkach. Pościgi, bardzo szybkie, usypiające pościgi. Eksplozje. Więcej pościgów, a potem jeszcze raz pościg. Coca-cola. Wszystko kosztem dialogów, prowadzenia postaci i ewentualnych scen komediowych. Słowem, kosztem wszystkiego co nie wybucha, nie strzela i nie pali gumy. Monstrualna reklamówka akurat tego filmu, który się właśnie ogląda.
Nie mam nic do pościgów i nie czepiałbym się wcale, gdyby Wyspa była głupawa od samego początku. Wiadomo, konwencja gatunkowa. Nikt nie powinien wymagać nadmiernego pomyślunku od reżysera filmu Pearl Harbour. Ale jeżeli film ma pomysł i stwarza warunki dla zabawnych i poruszających zderzeń, to nie powinien tego tak od czapy zaprzepaszczać.
W przypadku tak zwanych hitów konwencja przeważa dziś nad elementarnym rozsądkiem. Takie szkodliwe samoograniczenie się nie jest niczym nowym. Do XIX wieku analogiczna sytuacja istniała w europejskiej poezji, malarstwie i teatrze. Artyści mieli jasne wytyczne. Musieli przestrzegać ustalonych zasad kompozycji, musieli wystrzegać się golizny, wulgaryzmów i non stop wprowadzać motywy mitologiczne. To był mus, inaczej trafiało się na przysłowiowe drzewo.
Hollywood też dorobił się uświęconej konwencji. Oto ona – film musi być głupi. Przy wstępnym założeniu, że każdy widz jest absolutnym kretynem, a może ofiarą narkolepsji, usypiającą po obejrzeniu pięciu minut pozbawionych spektakularnego łubudu. Mogę sobie wyobrazić artystów, którzy bez końca poprawiają materiał, cały czas mrucząc zatroskane: za wolno za ciemno za nudno czy oni muszą tyle gadać?… nie, tego nikt nie zrozumie itd., itd. A potem przyspieszają ten swój cholerny rollercoaster.
Prowadzi to do sytuacji, w której dzieła filmowe są wysokobudżetową reklamą trotylu i opon. Oczywiście są wyjątki. Historie komercyjne i mądre jednocześnie, takie jak Marzyciel, Za wszelką cenę albo poruszające Głosy niewinności (polecam). Obraz ogółu jest jednak przygnębiający. Albo wręcz obraźliwy.
Wojciech Zembaty / o2.pl