Mało liczące się partie polityczne znalazły sposób na zgromadzenie odpowiedniej liczby podpisów poparcia list wyborczych. W zamian za zbieranie podpisów obiecują młodym ludziom gotówkę lub płatny udział w komisjach wyborczych.Kandydaci na polityków znaleźli niezły sposób na zgromadzenie niezbędnej ilości podpisów pod listami kandydatów do Sejmu i Senatu. Na ulicach Kielc pojawiły się ogłoszenia: „Praca w komisjach wyborczych”, dalej adres, gdzie trzeba się zgłosić i numer telefonu stowarzyszenia Ruch Obrony Bezrobotnych. Chętnych nie brakuje. Wczoraj w wynajętym pokoju przy ul. Sienkiewicza 25 w ciągu 20 minut pojawiło się około 15 osób. Usłyszeli, że na początek muszą wypełnić deklarację sympatyków stowarzyszenia. Potem gospodarz zaczął tłumaczyć, na czym będzie polegać praca w komisji wyborczej. Zaznaczył, że można na tym zarobić 150 zł. Potem przyniósł papiery.
– To są listy, na których musicie zebrać podpisy poparcia, co najmniej 20 nazwisk z danymi. Skserujcie sobie dwa komplety tych list. Znajdźcie dwie zaufane osoby, które w razie czego zastąpią was w komisji. Oni też muszą zebrać po 20 podpisów – mówił. Instruował, że wystarczy zebranie podpisów i kompletnych danych na jednej liście, na przykład poparcia kandydata na prezydenta Adama Słomki, a na pozostałych (Komitetu Wyborczego Polska Konfederacja – Godność i Praca oraz Ogólnopolskiej Koalicji Obywatelskiej) wystarczy tylko podpis. – Nazwiska i dane przepiszecie sobie w domu – zalecał.
Kiedy nasz reporter zapytał, czy taka praca w komisji to pewna rzecz, organizator przyznał, że nie. – Będzie losowanie. Jak będziecie mieć szczęście, to się do niej załapiecie – wyjaśnił. Ale „firma” pomyślała też o tych, którzy się nie „załapią”. – Musicie odpalić coś jednej skaperowanej przez was osobie, tak zwanemu mężowi zaufania, który będzie wam towarzyszył w pracy komisji – mówił. Zasugerował, że może to być około 30 zł.
W podobny sposób zbiera podpisy kandydat do senatu Robert Łukasiewicz, który też startuje z listy OKO. – Mieliśmy zebrać podpisy, a w zamian naszą kandydaturę pan Łukasiewicz miał zgłosić do komisji wyborczych. Ponieważ jednak nie wszyscy by się załapali, zaproponował, by każdy z nas wpłacił po 15 zł, nazwał to fundusz wzajemnej asekuracji. Pieniądze zostałyby podzielone między tych, co nie wejdą do komisji – opowiada Darek, przyszły student.
– Uważam, że to oszustwo. Mami się studentów pracą, a potem okazuje się, że to jakieś kombinacje. Nie zgodziłam się w tym uczestniczyć i uważam, że osoby, które w taki sposób chcą dostać się do parlamentu, nie są tego godne – ocenia Ewa, studentka kieleckiej uczelni.
Organizatorzy tego procederu nie widzą w nim nic złego. – Co innego etyka, a co innego praktyka. Żyjemy w erze kapitalizmu, gdzie zawsze jest coś za coś. Jak mają zebrać dla mnie podpisy, to muszę im coś zaoferować – mówi Łukasiewicz, były działacz PPS. Podkreśla, że wpłaty na fundusz są dobrowolne. – Chodzi o to, że ktoś zbierze podpisy, ale jest pechowcem i go nie wylosują do pracy w komisji. No to chociaż rekompensatę dostanie ze wspólnej składki – tłumaczy.
Bohdan Szcześniak, dyrektor zespołu prawnego i organizacji wyborów Krajowego Biura Wyborczego, mówi, że takie działania nie są nielegalne. – To wykorzystywanie złej sytuacji materialnej wielu ludzi, którzy poszukują każdej pracy. Takie postępowanie jest nieetyczne, ale nie ma regulacji prawnej, która by tego zabraniała – podkreśla. Tłumaczy, że gdyby kandydaci do parlamentu płacili za zbieranie podpisów albo płacili komuś za złożenie podpisu na liście, to wtedy prawo zostałoby złamane. – Groziłoby im za to 10 tys. zł grzywny – informuje dyrektor Szcześniak.
Joanna Gergont Gazeta Wyborcza