Świat zadziwia mnie na każdym kroku, tak już mam – zadziwiają mnie wschody słońca – zachody słońca – wschody księżyca. Jestem jak kot, który wszystkiemu przygląda się z jednakowym zdumieniem, jakby wszystko widział po raz pierwszy w życiu. Nawet swoją żółtą miseczkę.Moim ostatnim odkryciem jest kiosk „Ruchu”. Stałam ostatnio przed jego barokową wystawą i oczy wyłaziły mi na wierzch. Niepostrzeżenie kiosk stał się miejscem, gdzie każdy człowiek może znaleźć coś dla siebie. Kwintesencja odkryć i osiągnięć ludzkiej cywilizacji zamknięta na kilku zaledwie metrach kwadratowych. Myśl starożytnych myślicieli zaklęta w książkach z okładką imitującą koźlęcą skórę. Złocone, tłoczone litery. Nie mogę nie wspomnieć tu tych dziwnych czasów, kiedy w księgarni mama kupowała książki w ciemno, zawinięte w szary papier, konspiracyjnie wyjmowane spod lady dzieła zebrane Gombrowicza i Dostojewskiego…
Dobrze już, dobrze, wracam do współczesności. Więc kiosk „Ruchu”. Obok dzieł starożytnych filozofów leżą tu zgodnie na jednej półce gazety dla elegantek z dołączoną butelką perfum. Mikro album z dziełami van Gogha, opublikowany przez znakomite wydawnictwo „Taschen”. Kolekcja porcelanowych laleczek, ołowianych żołnierzyków, czego jeszcze, nie wiem. Książeczki dla dzieci, bajeczki, bajecznie wydane, kolorowe, papier mocny – nawet najbardziej nadpobudliwe trzylatki sporo się natrudzą, zanim dokonają dzieła zniszczenia Kopciuszka. Encyklopedia PWN, tom trzeci. Kolekcja filmów w gazetach: najbardziej wytrawni kinomani znajdą tu coś dla siebie. Dzieła zebrane Herzoga. Wielu innych. Klasyka, sensacja, szmatławce. Książki – pełen przekrój przez literaturę. Jeszcze kilka tygodni temu przy odrobinie cierpliwości można było zbudować imponującą kolekcję dzieł zebranych literatury XX wieku.
Teraz półka z prasą. Coś takiego po prostu. Nie istnieje ludzka działalność, która nie miałaby swojego czasopisma specjalistycznego. Jest coś dla nurków, poszukiwaczy skarbów, miłośników górskich wypraw, historyków sztuki, nauczycieli, myśliwych, antysemitów i skrajnych nacjonalistów w jednym. Czasopism dla kobiet prawdziwe zatrzęsienie – żeby walczyć o czytelniczki, oferuje się im „najmodniejsze torebki”, „najlepsze kremy”, kupony rabatowe na pedicure, odsysanie tłuszczu i operacje plastyczne nosa… Wszystko to sprawia wrażenie, że treść gazety ma znaczenie drugorzędne. Najważniejsze są dodatki.
Wreszcie sięgam tam, gdzie wzrok ledwie sięga. Półka z pornografią. Gazety poupychane wstydliwie jedna koło drugiej, tak żeby nie było widać wdzięczących się na okładkach wydepilowanych starannie właścicielek silikonowych biustów. Są też filmy, pełnometrażowe, jedynie 19,99. Jest coś dla gejów, coś dla zwolenników sado-maso, coś dla miłośników lekkiej erotyki.
Dla każdego coś miłego.
Poza prasą i literaturą można w kiosku kupić słodycze, podpaski, papierosy, szklane lufki z trzech rodzajów szkła w piętnastu kształtach i kolorach, karmę dla psa i kota, czyste płyty CD… długo by wymieniać.
Wniosek jest jeden: kiosk to miejsce, gdzie spotykają się przedstawiciele wszystkich grup społecznych. Wychudzony intelektualista kupuje po okazyjnej cenie Platona, tytoń do fajeczki i śląski plaster na odciski. Tuż za nim stoi chłopak, na oko lat dwadzieścia, bierze dwadzieścia czystych płyt i krem na trądzik (całe dnie przy komputerze, niewłaściwa dieta, niewyspanie?). Pani starsza, dajmy jej na imię Aniela, trzecia w kolejce, nabywa „Nasz Dziennik” i karmę dla Pusi, suczki ubranej w gustowny moherowy (a jakże) kubraczek, wydziergany przez panią Anielę na drutach. Drobna blondyneczka z gołym brązowym brzuchem (pewnie była na Karaibach) rozgląda się bacznie, a potem grzecznie prosi o Hustlera z filmem (to dla Mariusza, powie do Anetki, która czeka na nią obok) i lakier z brokatem. Facio z zaczeską, na oko hydraulik, kręci się niespokojnie, zerka to na lewo, to na prawo, potem przez ramię na skos i jeszcze rzut okiem na daleki horyzont. Poci się i stęka. Już ledwo dyszy, już ledwo sapie… W końcu konspiracyjnym szeptem prosi o gazetę dla wędkarzy. Może odczuwa jakiś grzeszny, zoofilny pociąg do leszczy i karpi?
Pryszczaty wraca. Zapomniał o lufce. Bierze taką z hartowanego szkła. Pewnie, po co tak łazić w tę i z powrotem? Przedostatni jest bankowiec. Stalowy głos pasuje do jego grafitowego gajeru. Bierze wszystkie gazety, które zaczynają się na „B”. „Biznesmen”, „Business week”, czy jakoś tak. No i cienkie papieroski mentolowe.
Jestem zachwycona różnorodnością ludzkich typów. Przez moje dyskretne obserwacje zapomniałam, że i na mnie przyjdzie kolej. Naprędce kupuję kupon na loterię. Szczęściu trzeba czasem pomóc. Jak zwykle niczego nie wygrywam.
Skoro kiosk jest taki uniwersalny, to i pewnie wszystko już jest dla wszystkich. Robię przegląd innych miejsc dostępnych dla ludzkości. Niech będzie wypożyczalnia filmów video. W mojej sprzedaje się słodycze, chipsy, kubki z wizerunkiem Barta Simpsona i chłopaków z „South Parku”. Tylko czekać, aż pojawi się tu piwo, papieroski i lufki.
W spożywczaku prasa, wybór prawie taki sam, jak w kiosku. Obok bułek gołe baby, obok kaszanki filmy Bertolucciego. U fryzjera można w środowe wieczory potańczyć przy muzyce z przyniesionych winyli, napić się wina, a przy okazji może i nawet ściąć włosy. Oczy wyłażą mi na wierzch jeszcze bardziej, kiedy widzę pewien potworny supermarket. Apteka, Bertolucci, bułki, dyskoteka, fryzjer, fitness, luksusowy hotel, kameleony, kaszanka, kino, kosmetyczka, kuchnia chińska, legwany, odplamiacze, pampersy, perfumy YSL, pornografia, salceson, świątynia, świńskie ozory, sucha krakowska, tarantule: wszystko pod jednym, falującym finezyjnie sklepieniem. Sykstyna konsumpcjonizmu. Teoretycznie można by spędzić tu całe życie, nie wychodząc na zewnątrz. Smacznego.
Dobrze, ale pewnie są gdzieś jeszcze miejsca, które zachowały swoją pierwotną funkcję. Uniwersytety, świątynie, biblioteki? Na mojej uczelni po staremu. Od pięciu lat żadnych zmian. Nikt niczym nie kupczy. Oddycham z ulgą. Jedyna nowość to automat z kawą. Gdyby stał tu pięć lat wcześniej, nie przespałabym większości wykładów. Automat stoi też w katedrze. Sztuczne świeczki, wyjątkowo brzydkie urządzenie, używane od przynajmniej dziesięciu lat w kościołach w Europie Zachodniej: wystarczy wrzucić monetę, żeby zbliżyć się do życia wiecznego. Pstryk, zapala się żaróweczka. Przy wejściu korpulentna pani (Aniela?) sprzedaje czasopisma. Może przepisy się zmieniły i można już handlować w świątyniach?
Jeszcze biblioteka. Znów oddycham z ulgą. Nie ma stoiska z pączkami, prezerwatywami i kawą o smaku żurawinowym. Na rachitycznym stojaczku w kącie chybocą się egzemplarze książek, których nikt nigdy nie chciał czytać. Ilekroć patrzę na coś takiego, mam nadzieję, że ich autorzy nie dowiedzą się, że ich dzieła, zanim trafiły na przemiał, stały tu wiele tygodni opatrzone koślawym napisem „tania książka”.
Wszystko wszędzie dla wszystkich. Natychmiast. Instant. Zapakowane w szary papier albo pyszną torebeczkę malowaną ręcznie przez małych Chińczyków. Dania z wszystkich stron świata w jednej restauracji. Osiemset kanałów w telewizorze. Piętnaście tysięcy piosenek w małym urządzeniu. Telewizja w telefonie. Tańce u fryzjera. Kawa na siłowni.
Do zobaczenia w kiosku.
Zuzanna Wittenburger/o2.pl