Chodzenie jest jak mantra, tylko lepsze. Zanurzam się w nim, patrzę na mijane budynki, ludzi, napisy, wlepki. Nogi same stawiają krok za krokiem. Coraz rzadziej korzystam z komunikacji publicznej, bo właściwie wszędzie w mieście jest blisko – a jeszcze milej chodzi się wspólnie – niestety coraz mniej ludzi chce ze mną chodzić [sapią i narzekają].Ale: wszędzie jest blisko. Do pracy idę 20 minut [2,5 km]. Do Maćka tyle samo, do Fenka 35 minut. Autobusy stały się dla mnie niewygodne – jakoś mało ich jeździ, rzadko, trasy mają niefartownie dobrane, a bilety drogie. Chodzenie jest rozrywką, metodą na spalenie stresu, gimnastyką, modlitwą, dominującą metodą przemieszczania się.

Napisałem kiedyś, że Kielce da się przejść w 2 godziny od krańca do krańca – to prawda, nawet jeśli będzie się szło od Białogonu do końca Świętokrzyskiego [pod górę], albo od pętli na Zagórskiej do Papierni. Codzienne chodzenie to oczywiście wciąż te same ścieżki – wiem, gdzie chodnik jest wypaczony, gdzie jest dużo przejść ze światłami, a zwłaszcza gdzie są te wieloetapowe, gdzie bywa błoto, gdzie siędzą żebracy, menele, kultura hip hop i tacy od hip hop siup z buta w dziób.

Ludzie oczywiście nie dyżurują wciąż w tych samych miejscach [choć niektórzy robią to przez znaczną część dnia] – mają swoje pory, miejsca też zyskują i tracą zależnie od godziny. Ale przemiany widzę również tam, gdzie bywam rzadziej: domy nowe i nagle znikające. Chodząc wiem, gdzie w czasie spaceru można kupić piwo, znam wygodne szlaki tam i z powrotem. [ w pracy zresztą też wiele chodzę]. Tak lubię – nawet jeśli czekać, to idąc.

by wojtek wytrych