Film drogi o młodym Guevarze. Opowiedziana w wielkim stylu przypowieść o świecie, który oczekuje przemiany.
„Dzienniki motocyklowe” rozpoczynają się w biegu, sekwencją pożegnania w Buenos Aires dwóch przyjaciół z dobrych domów, studenta medycyny i młodego biochemika, którzy na objuczonym, ryczącym nortonie 500 wyruszają w podróż, w ostatniej chwili wymijając autobus zajeżdżający im drogę.Po ośmiu miesiącach, na drugim końcu Ameryki, w kolonii trędowatych w Peru będzie ich żegnał las rąk – chorych, lekarzy, zakonnic prowadzących leprozorium. Rozstajemy się z nimi w biegu, tak jak się spotkaliśmy.
Legenda nie przytłacza
„Dzienniki motocyklowe” ogląda się jak film współczesny. Łatwo zapominamy, że rzecz dzieje się w roku 1952, nie myślimy o tym, co stanie się z Guevarą i z rewolucją kubańską – płyniemy dalej, przed siebie. Cały film oparty jest na tym linearnym ruchu, który nie zaczyna się i nie kończy. Postać Ernesta, niby wierna w szczegółach, ukazana jest w trakcie formowania się, jako pewna możliwość. – Nie myśl o Che – mówił aktorowi Gaelowi Bernalowi prawdziwy Alberto Granado. – Bądź po prostu sobą.
Do pewnego momentu mógł jeszcze wrócić do Maryli – Chichiny – bogatej panny, która go zdradziła. Mógł poświęcić się leczeniu trędowatych – poszedł dalej. Udała się rzecz nadzwyczajna – filmowego Guevary przyszła legenda wcale nie przytłacza. „Che” nie jest tu jeszcze mitycznym przydomkiem, tylko potocznym argentyńskim powiedzonkiem znaczącym tyle co „bracie”.
Kino nie jest przyczynkiem do badań historycznych. To gra z oczekiwaniami widza, urealnianie mitu, sprowadzanie go na powrót do życia. Warto tak właśnie spojrzeć na film Sallesa, pamiętając o jego „Dworcu nadziei”. Polski tytuł był zbyt ckliwy – ten znakomity brazylijski reżyser nigdy nie ucieka się do emocjonalnego szantażu. Prowadzi z widzem wyrafinowaną grę. W „Dworcu…” zderzył swoją bohaterkę, starą oszustkę żerującą na ludzkich pragnieniach, ze zbiorową tęsknotą ludzi z pielgrzymki, z oczekiwaniem chłopca bezskutecznie poszukującego ojca, przypadkiem noszącego imię Jezus.
Gra w wiarę
Salles zagrał z nami w wiarę. Pokazał, że nawet oszust jest na swój sposób wierzący. W „Dziennikach motocyklowych” znów gra o wysoką stawkę i znów wygrywa w wielkim, choć powściągliwym i chropowatym stylu. Nie biorąc pod uwagę upadłości danych idei postępu, solidarności, sprawiedliwości społecznej, Salles wywołuje odwieczne pytania, na których zbudowana jest nasza cywilizacja: czy historia nie ma żadnego celu? Czy jako ludzkość nie jesteśmy jednością? Czy świata nie da się zmienić? Czy ofiara na rzecz odnowy świata nie ma żadnej wartości?
Znam takich, którzy będą się bronić przed tym filmem jak przed czerwoną płachtą. Ktoś inny zobaczy w nim alegorię rewolucyjnych złudzeń zdruzgotanych jak motocykl „La Poderosa”. Ale pozostają jeszcze oczekiwania ludzi, których dwaj podróżnicy spotykają po drodze. Twarze chłopów, intelektualistów, zakonnic układają się w ludzką mozaikę, za którą nie stoi żadna ideologia.
Jesteśmy zbyt letni – narzekał z Argentyny Gombrowicz (mniej więcej w tym czasie, kiedy dzieje się akcja filmu). W przeciwieństwie do Latynosów – uważał – my, Polacy, nie przeżyliśmy głęboko ani chrześcijaństwa, ani socjalizmu, zbieżnych w pewnych punktach. Przestraszyliśmy się jednego i drugiego.
Ten film, przywołując wielkie idee, zarazem rozpuszcza granice między nimi. W leprozorium ci, którzy nie chodzą na mszę, nie mają prawa do obiadu. Ernesto i Alberto uważają się za ateistów, nie chcą kłamać. Ale inni, wierzący, przyniosą im kradzione porcje. A w jednej ze scen matka przełożona będzie oklaskiwać młodego Guevarę mówiącego o jedności Ameryki. W tym filmie, zarazem radykalnym i otwartym, dominuje poczucie wspólnoty i brak nienawiści.
Co z Guevarą?
Ukończy studia medyczne. Wyląduje w Gwatemali, gdzie rząd przeprowadza reformę rolną. W 1954 r. w Meksyku spotka braci Fidela i Raula Castro. W 1956 r. na pokładzie „Granmy” wyląduje na Kubie. W 1959 razem z Castro obalą rząd Batisty. Popularne hagiografie Che ukrywają to, że osobiście torturował i zabijał podejrzanych o szpiegostwo. Logika mitu jest inna. Mit chce samego dobra. Wynika z ludzkich potrzeb, nie z praktycznej oceny faktów. Rewolucja kubańska poniosła fiasko, nie udało się stworzyć „nowego człowieka”, o którym marzył Guevara, nie sprawdziła się idea guerilli. Ale kolejne pokolenia czczą męczennika rewolucji wytropionego w 1967 r. w boliwijskiej dżungli. Co w tym kulcie jest najistotniejsze? Poświęcenie Che? Rezygnacja z władzy na Kubie? Sprzeciw wobec ZSRR? Samotna walka? Dzisiejsze nastolatki, wywieszające jak ikonę jego wizerunki, tego nie wiedzą. Dla nich liczy się nie przeszłość, ale przyszłość. Film wychodzi im naprzeciw. Pokazuje: proszę, droga wolna.
Ta inicjacyjna podróż mogła skłaniać do pokory i rezygnacji – świat jest, jaki jest. Ale puenta jest inna – świat jest chory, potrzeba mu lekarza. Alberto zostanie lekarzem, Ernesto rewolucjonistą. Pozostaną przyjaciółmi – ekstrawertyk Alberto, kochający życie i panienki, oraz Ernesto – radykał, wsławiony powiedzeniem, które podchwycili kontestatorzy ’68 roku: „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego”.