„Tsunami”: pierwszy raz usłyszałam to słowo w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. W Kolombo opowiedziano mi historię kilkunastoletniej Angielki, która siedziała na plaży i gdy zobaczyła cofające się morze, bulgoczące, jakby woda się gotowała, krzyknęła, że trzeba uciekać. Podobno ocaliła w ten sposób ok. 200 osób, a o tsunami uczyła się w szkole.W samolocie do Kolombo spotykamy Czechów z People in Need, Hiszpanów i Francuzów z Médecin du Monde, Anglika z Oxfam. Kiedyś na tej linii latali głównie turyści; dziś poza tymi, którzy lecą z misją pomocy, pasażerami są głównie dziennikarze i powracający z zagranicy Lankijczycy, chcący zobaczyć swoje domy, szukający bliskich.
W Kolombo jesteśmy rano, o 13.00 przylatuje samolot DHL, który razem z Lufthansą bezpłatnie transportuje nasze leki i bezcenne tutaj filtry do wody. Jak najszybciej jedziemy w teren: południowym wybrzeżem aż do Hambantota. Wszędzie zniszczone domy, stosy gruzów, gałęzi, połamanych konstrukcji, powyginane tory kolejowe, szczątki łódek i kutrów. I ludzie, koczujący w skleconych byle jak namiotach z plastikowej płachty zawieszonej na żerdzi. Niektórzy zamieszkali w obozach, organizowanych również w szkołach (tymczasowo, bo po 25 stycznia dzieci wznowiły zajęcia; rok szkolny zaczyna się na początku stycznia, ale został opóźniony przez tsunami), świątyniach buddyjskich i meczetach.
Jesteśmy w Balapitija. W pustym urzędzie sekretarza regionu stoły, stare maszyny do pisania, półki zawalone papierami, pod sufitem leniwie obraca się wentylator – obrazki żywcem z czasów kolonialnych. Sekretarz, pan Ariyaradhna, mówi, że 1090 domów jest zniszczonych całkowicie, a 900 częściowo. Mają ok. 2 tys. osób w ośmiu obozach. Potrzebują dwóch tysięcy namiotów, żeby ludzie mogli wrócić na miejsce zamieszkania, rozpocząć sprzątanie i odbudowę. Pan Ariyaradhna twierdzi, że wszystkie studnie są już oczyszczone, nie ma zagrożenia epidemią. Ale w jego głosie słychać bezradność i oczekiwanie na cud, że ktoś przyjdzie, załatwi, da.
O namioty będą nas prosić wszędzie – zarówno na południowym, jak i wschodnim wybrzeżu. W obozach widzimy tylko plastikowe płachty, pod którymi w gorącym klimacie nie da się wytrzymać. Żadnej intymności, niektórzy zakrywają więc boki kawałkami dykty i blachy albo zawieszają jakąś szmatę. Na wschodnim wybrzeżu, gdzie padały ulewne deszcze, ludzie mają dodatkowo problem z wodą podmywającą prowizoryczne schronienia. Ten brak namiotów jest czymś zastanawiającym: przecież przysyłało je wiele organizacji. Gdzie są? Grzegorz, który odprawiał nasz ładunek, widział na lotnisku w Kolombo ogromne magazyny wypełnione pomocą z całego świata. Na Sri Lance jest ponad 90 tys. zniszczonych domów. 90 tys. namiotów to wcale nie tak dużo, niektóre organizacje-kolosy przysłały ich po 10-15 tys.
Podobnie z wodą: jedna z gmin w Mediolanie przysłała 10 tys. litrów, które stoją w magazynach, bo nie ma kto ich rozwieźć. Inna sprawa, że wysyłanie takiej wody wydaje się niemądre: koszt przelotu z Mediolanu plus koszt magazynowania i transportu to pewnie suma, za którą można by kupić niejeden filtr i odbudować niejeden dom.
Władze obiecują
Mamy wiele pytań. Ile rodzin zamierza się przenieść z przybrzeżnego pasa szerokości stu metrów i kiedy takie przesiedlenie się rozpocznie? W jaki sposób będą oceniane straty? Jaki jest stan szkół i szpitali? Kiedy i gdzie zostaną przeniesieni ludzie z obozów? Żadnej z tych informacji nie udaje się uzyskać. Podobno w przyszłym miesiącu rozpocznie się szacowanie liczby ludzi do przesiedlenia i będzie wiadomo, jakimi terenami dysponuje rząd. Rząd ma też opracować plan awaryjny na wypadek tsunami, obejmujący m. in. ustalenia dotyczące sposobu budownictwa. Powstaje baza danych, ale ponieważ widziałam te stosy teczek i wypełnianych ręcznie papierów, myślę, że upłynie trochę czasu, zanim zacznie działać. Tymczasem ludzie zostali pozostawieni sami sobie, skazani na własną zaradność.
W obozie Revatha Vidyalaya wszyscy pochodzą ze zniszczonej w połowie miejscowości Brahakmana Watta Uthura. Mieszkało tam 858 rodzin, ok. 1700 osób – głównie rybaków. Domy 206 rodzin są całkowicie zniszczone, 210 – częściowo. Zginęły 24 osoby. W szkole mieszka w tej chwili 69 rodzin (212 osób). Rząd zapewniał im podstawową żywność (ryż, soję i dale – sos do ryżu), czasami herbatę, cukier i sól, ale skarżą się, że w trzecim tygodniu po katastrofie już nic nie dostali. Organizacje humanitarne zapewniają środki sanitarne i koce. Są też trzy pojemniki na wodę po 1000 litrów. Władze lokalne powinny napełniać je codziennie, ale czasami robią to co trzy dni.
Władze obiecują, że ci, którzy wrócą do domów, dostaną 2,5 tys. rupii (średnia pensja w sektorze publicznym wynosi 4 tys. rupii) na zakup wyposażenia kuchennego. Nasi rozmówcy mówią, że jak tylko dostaną te pieniądze, będą wracać. I tak chodzą tam codziennie, próbują sprzątać, suszyć, ratować, co się da. Liczą też, że dostaną jakąś pomoc na reperację łodzi i sieci. Ale generalnie nie wierzą rządowi – mówią, że potrafi tylko obiecywać. Przeżyli traumę, a teraz żyją w upokorzeniu: śpią na podłodze, tylko szczęśliwcy mają maty, nie ma gdzie się umyć. I ta niepewność: co dalej?
Rozmawiam z Nianowati, starszą kobietą o kulach: jej mąż zginął, straciła dom, została z trójką dzieci. Vijemuni Wasantha Premani została sama z trójką (4, 8 i 10 lat) dzieci własnych, czwórką dzieci jej brata, a jest z nią jeszcze niezamężna siostra. Po mężu została zniszczona łódź, którą podobno da się wyreperować. Ale kto to zrobi, jak zabrakło mężczyzn? Dwunastoletnia Dhakshini Shurumali została z trzema młodszymi siostrami (najmłodsza ma 1,5 roku) i z ojcem, który jest w szoku: siedzi i się nie odzywa. Ojciec Ishana Shrumel de Silva zginął na morzu. Ośmioletni chłopiec został z czwórką braci i sióstr. Nie chce być rybakiem.
Każdy chciałby opowiedzieć swoją historię. Widząc, że zapisuję ich imiona, mają nadzieję, że może dzięki temu otrzymają jakąś pomoc. Czuję się okropnie: chciałam tylko dowiedzieć się czegoś o ich losach. Proszę Kumari, żeby ich przeprosiła. Rozumieją, uśmiechają się. Zdumiewa mnie ich łagodność. Kiedy pytam o to Kumari, mówi, że ludzie są szczęśliwi, że czują się wybrani do tego, żeby żyć, nawet jeżeli to życie nie będzie łatwe.
Kumari to nasza tłumaczka. Dzień wcześniej dzwonimy do niej z pytaniem, czy może poświęcić nam dwa dni. Ma 24 lata, ale rodzice nie od razu chcą puścić ją samą, z obcymi. Dopiero wieczorem dzwoni do nas jej ojciec: zgadza się, bo w ten sposób Kumari zrobi coś dla kraju. Przyjeżdżamy po Kumari do jej domu. Rozmawiamy chwilę z rodzicami: dziękują, że przyjechaliśmy z tak daleka pomóc ich krajowi. Kiedy wychodzimy, Kumari przyklęka i całuje rąbek sukni matki.
Na co dzień pracuje w agencji reklamowej Walter Thomson, jest świetnie wykształcona i chce kontynuować studia w Londynie. Ojciec jest hinduistą, matka katoliczką. Dzieci są wychowywane w religii hinduskiej, ale chodzą również do kościoła. Kiedy pytam Kumari, czy chciałaby mieszkać sama, decydować o swoim życiu, Kumari odpowiada, że mogłaby, ale nie może tego zrobić rodzicom.
Czy wrócimy
W świątyni Diviyagala Arange mieszka 21 rodzin (62 osoby). Sadda chce koniecznie pokazać nam zniszczoną wioskę. Idziemy piaszczystą drogą, wzdłuż której stoją ocalałe domy. Przed nimi suszą się meble, materace. Widzimy pierwsze zniszczone budynki: powyrywane ogrodzenia, z jednego domu została tylko ściana. Siddhartta pokazuje nam ruiny domu, który właśnie skończył budować. Z bratem trzy lata pracowali w Dubaju – najpierw sprzątali ulice, potem jeden z nich był służącym w zamożnym domu, a drugi pomywaczem w restauracji. Cieszyli się, że wracają do siebie. A teraz morze zabrało wszystko.
Tu nie zaczęto nawet uprzątać terenu. Ludzie nie wiedzą, czy rząd pozwoli im odbudować domy w tym samym miejscu, a poza tym brakuje ciężkiego sprzętu. Rząd planuje przydzielić im działki 300-400 m od morza, a czasami i dalej. Ale co rybakom po działkach oddalonych o 500 m od morza? Poza tym nikt nie wierzy, że rząd ma tyle działek.
Odbudowa jednego domu kosztuje średnio 200 000 rupii. Za zebrane przez nas pieniądze (już ok. 5 mln zł) moglibyśmy wybudować 806 domów, czyli ponad jedną czwartą tego, co zabrała woda w dystrykcie Hikkaduwa. Uświadamiam sobie naszą siłę i to, że los tych ludzi zależy być może od nas. Ale czy wrócimy tutaj? To dopiero początek drogi. To chyba jeden z najtrudniejszych momentów w organizowaniu pomocy: zbieranie informacji, szukanie miejsca i rodzaju działań, w których bylibyśmy najskuteczniejsi. Dziś, pisząc te słowa, zastanawiam się, kto jeszcze do nich przyszedł i zadał takie same pytania? Kto zatrzyma się i pomoże właśnie im?
Musimy obejrzeć każdy z 24 domów. Nie chcą się stąd wyprowadzać. Tu byli niezależni, żyło im się nieźle. Ciężko patrzeć na ich upokorzenie. Jedna toaleta dla wszystkich, śpią na ziemi, pod zadaszeniem, które wcześniej służyło świątecznym spotkaniom całej społeczności. Mnisi uczyli tu dzieci religii, odbywały się wesela. Teraz pod ścianami stoi kilkanaście kartonów, zwiniętych mat i koców, trochę misek i naczyń. Cały dobytek 21 rodzin, których domy leżą w gruzach.