Znośna lekkość jazzu

Smooth jazz to dzisiaj snobizm. Ale może dzięki popularności łagodnej muzyki środka wzrośnie nasze zainteresowanie ambitniejszymi brzmieniami. „Proszą państwo o coś na skołatane nerwy” – mówi w reklamówce swojej audycji w radiowej Trójce Marcin Kydryński. W tych słowach kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego zestaw „The Best Smooth Jazz… Ever!”, wydany przez Pomaton-EMI, to najpopularniejszy album ostatnich tygodni(pierwsze miejsce na liście bestsellerów salonów Empik, jak dotąd 29 tysięcy sprzedanych egzemplarzy). I dlaczego bilety na koncert Diany Krall (we wtorek 7 grudnia w stołecznej Sali Kongresowej) rozeszły się w godzinę.

Smooth jazz, gładki jazz, to gatunek, który niełatwo sklasyfikować. Znawcy krzywią się, że to już nie jest jazz. Jednocześnie smoothjazzowych produkcji nie można zrównać z typową ofertą list przebojów.
Gdyby szukać źródeł smooth jazzu, należałoby zapewne cofnąć się do lat 70., kiedy triumfy święciło disco, a po ambitnej stronie muzyki – fusion, czyli połączenie jazzu z rockiem czy popem.

Jego balladową, melodyjną odmianę zaczęli wykonywać wielcy instrumentaliści, jak np. gitarzysta George Benson lub saksofoniści Gato Barbieri i David Sanborn. Romantyczne emocje brały górę nad niepokojem.

Stopniowo taneczność wkomponowała się w typowo jazzowe barwy i harmonię, rytm złagodniał, całość nabrała szalenie ekskluzywnego poloru i oto na początku lat 80. dostaliśmy wielką gwiazdę z Wielkiej Brytanii – Mulatkę Sade Adu. Elegancja i zwiewność jej piosenek, wzbogacona o ambitne, choć nieagresywne aranżacje sprawiły, że popularność znów nie musiała kojarzyć się z tandetą. Sade, gwiazda jazzującego popu, otworzyła drzwi do kariery popowego jazzu.

Filip Łobodziński Newsweek