Obciach lat 80. wraca w glorii. Młodzi nadają mu nowe, ciekawsze oblicze. Ale pod ten nurt podczepiają się weterani. I to jest naprawdę obciach. Nostalgia dzisiejszych trzydziestolatków za epoką szkolnych zabaw podziałała na portfelową wyobraźnię wielu idoli lat 80. Na Zachodzie swych sił na nowo próbują niegdysiejsi rezydenci list przebojów – Nik Kershaw, Howard Jones czy Kajagoogoo.Ale tam moda na styl sprzed 20 lat przyniosła też wiele płyt świeżych i odkrywczych, w udany sposób poszerzających dawną konwencję.
„Znakomite wyczucie stylu, czytelne odwołania do tradycji rockowego podziemia sprzed 20 lat, wzbogacone o współczesną wrażliwość. Lata 80. powracają w nowej, jakże aktualnej szacie. Mamy do czynienia z ważną płytą”. Chciałoby się przeczytać takie zdania o jakimś polskim młodym wykonawcy. Niestety, to wyjątki z recenzji nagrań nowojorskiego tria Yeah Yeah Yeahs oraz szkockiego zespołu Franz Ferdinand.
U nas powrót do estetyki lat 80. to pospolita repeta. Książka „Punk Rock Later” Mikołaja Lizuta (2003) o polskim punku lat 80. zaowocowała serią koncertów, na których pojawiły się uśpione dotąd grupy punkowe, jak Moskwa bądź KSU. Do współpracy w Brygadzie Kryzys wrócili Tomasz Lipiński i Robert Brylewski. Coraz głośniej mówi się o reaktywacji puławskiej Siekiery Tomasza Adamskiego w najbardziej radykalnym składzie – z Tomaszem Budzyńskim na wokalu.
Lecz największa para idzie w gwizdek z nazwą: „gwiazdy electro-popu”. Do ataku na rynek fonograficzny ruszają muzycy reaktywowanych przed paroma miesiącami popowych grup Papa Dance i Kombi (teraz pod nazwą KombII, bez dawnego lidera Sławomira Łosowskiego). Ci ostatni w najbliższych dniach wydadzą album „c.d.”. To typowy przykład przedsięwzięcia zbędnego, chociaż lukratywnego. Przewidywalne jak scenariusz opery mydlanej melodie i kolonijna poetyka tekstów w żaden sposób nie zasługują na miano „ważnych”. Zarazem nasze koncerny płytowe ignorują całe pokolenie młodych muzyków, którzy mogliby robić rzeczy równie interesujące, co Yeah Yeah Yeahs i Franz Ferdinand. Mogliby, lecz wciąż nikt ich nie chce zauważyć.
Papa Dance zaprezentowali przed kilkoma tygodniami nową piosenkę „Wszystko się zdarzy na plaży”. Jak mówi wokalista Paweł Stasiak, nagrali ją dla starych wielbicieli. Inaczej decyzję o come backu motywują członkowie KombII. – Nie przygotowaliśmy nowego materiału z myślą tylko o dawnych fanach – tłumaczy basista Waldemar Tkaczyk.
W porównaniu z O.N.A., gdzie Tkaczyk i Grzegorz Skawiński grali przez 8 lat, ta muzyka znów brzmi łagodnie. Młodzi wielbiciele ich dawnej twórczości kręcą jednak nosami. – Łosowski tworzył tamto brzmienie. Bez niego KombII to absurd – twierdzi Kostek Usenko (rocznik 1977), wielki fan popu z lat 80. – Zespół nie ma na siebie pomysłu, ich muzyka się nie broni – ocenia inny młody fan „starej muzy”, łodzianin Grzegorz, muzyk znany pod pseudonimem Procesor Plus. – Moi idole chcą dorobić do emerytury i spoko, ale niech grają stare hity. Nowy repertuar KombII jest bez sensu. Ja się na nich wychowałem, lecz te powroty mnie śmieszą.
Kiedy 14 lat temu mój ówczesny i obecny kolega redakcyjny Piotr Bratkowski podsumowywał w miesięczniku „Rock’n’Roll” minioną właśnie dekadę artykułem „Sweet Eighties”, pisał o tym, o czym pisać było warto – o polskiej muzyce rockowej. O Kulcie, Maanamie, Dezerterze, Lechu Janerce. Tam – jak nam się wydawało – mieszkała treść, emocjonalny przekaz, niespokojny duch, komentarz do tego, co bolało nas wszystkich. Melodyjne produkcje Kombi, Papa Dance, Izy Trojanowskiej, Urszuli czy Kapitana Nemo nijak się miały do naszych codziennych doświadczeń. A przecież ich piosenki nie trafiały w próżnię. Właśnie ich, a nie agresywnych numerów punkowych, słuchały dzieciaki w podstawówkach ostatniej dekady PRL.
Dzisiaj te dzieciaki wyrosły z krótkich spodenek, ale nie z tamtych wzruszeń i upodobań. Mogą ubrać się w ciuchy, których zazdrościły starszym, i pójść w tan przy dźwiękach Lombardu albo Ultravox. Albo samemu wziąć się za granie.
Wśród tych ostatnich są właśnie i Kostek Usenko, i Procesor Plus. Jednak w ich wykonaniu nie jest to proste odtworzenie dawnej muzyki, ale eklektyzm, łączący barwny kicz z punkowym wyzwaniem i nowofalową nonszalancją. Podzielone na wiele stylów lata 80. nagle spotykają się w jednym tyglu, któremu na imię electro clash. To zderzenie melodyjnego popu sprzed 20 lat z rewoltą spod znaku agrafki i skóry może jest właśnie światełkiem w tunelu: recykling dawnych brzmień ma bowiem sens tylko wówczas, gdy wprowadza nową jakość. Bo paradoksalnie muzyka, która niegdyś była próbą wygładzenia kanciastej rzeczywistości, dziś, w nowym wydaniu niesie prowokacyjne, polemiczne, buntownicze treści.
– Electro clash różni się od dawnego electro – zapewnia Kostek, występujący w warszawskim zespole Super Girl & Romantic Boys. – Nostalgia nie jest najważniejsza. Jaskrawy wizerunek, melodyjne piosenki, owszem, ale do tego dochodzi zadziorność. I aura tajemniczości.
Dlaczego tych nowych artystów nie ma w radiu, telewizji, sklepie? Czy naprawdę są tak nieprzystosowani do reguł rynku, że nie da się na nich zarobić? Przecież na Zachodzie gwiazdy electro clashu – Miss Kittin czy Felix da Housecat – zarabiają tysiące euro. Sławek Pietrzak, który przed dwoma laty wydał w swojej firmie SP Records kompilację „Disco Chaos – Nowa fala 2002” (pojawili się na niej m.in. SG & RB i Procesor Plus), niechętnie wspomina tę inicjatywę: – Za wcześnie wydałem ten album, niewiele się sprzedało. Ci wykonawcy umawiali się ze mną na własne płyty, ale porozłaziło się wszystko, może stracili energię. Nie przedstawili niczego lepszego niż to, co znalazło się na składance. Szkoda, bo mam wielką sympatię dla tej sceny.
Młodzi widzą rzecz po swojemu. Ich zdaniem większość ustabilizowanych na rynku wydawców nie chce ryzykować z nowymi brzmieniami. – Bezpiecznie jest wydawać kolędy, hip hop i piosenki kabaretowe – twierdzi Katiusza z duetu Mass-Kotki. – Nasza prowokacyjna, choć melodyjna muzyka chyba ich trochę wystraszyła. – Przyszłość leży w produkcji niezależnej – zapala się Usenko. – Dystrybucja jeszcze szwankuje, ale jest coraz lepiej. I musi być, bo przecież w krajach dookoła Polski, w Niemczech, w Rosji, w Czechach, ta scena rozwija się bez przeszkód.
Ale Robert Jagodziński z Pomatonu mówi twardo: – Wśród debiutantów na razie nie pojawiło się nic ciekawego. Dlatego nie przewidujemy chwilowo żadnych dalszych ruchów. Osobliwa opinia. Na świecie bossowie przemysłu płytowego łapczywie chwytają wszystkie nowości, bo to one napędzają koniunkturę. U nas jest inaczej, więc pączkujący trend zostanie pewnie zduszony przez komercyjną falę starych repów. No chyba że znajdzie ujście gdzieś daleko od systemu.