Czy ubrania szyte przez dwudziestoparolatków dla ich rówieśników zmienią polskie ulice? Street fashion to brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucji polskiej mody. Cieszcie się, bo oto w Polsce w końcu pojawia się street fashion. Na Zachodzie moda ulicy to zjawisko, które od kilkudziesięciu lat inspiruje zarówno projektantów luksusowych strojów, jak i popularne sieci z odzieżą dla wszystkich.Dziś także u nas młodzi ludzie z okołoartystycznych środowisk zaczynają projektować tanie, oryginalne stroje, organizują pokazy oraz system dystrybucji, słowem – tworzą alternatywny obieg mody. W USA i Anglii w podobny sposób zaczynali obecni wielcy kreatorzy, np. Vivianne Westood. Czy street fashion odmieni charakter polskich gustów? Seria pokazów, które odbyły się w Warszawie na przełomie września i października, o niczym jeszcze nie przesądza, ale bardzo rozbudza apetyt.
Nawet jeśli polska wersja street fashion nie odmieni szybko naszej ulicy, jest pewne, że sięgną po nią producenci masowych dóbr szukający przynęty na młodych konsumentów. Tak było już wiosną tego roku, gdy jedna z telefonii komórkowych rozpoczęła reklamę nowej taryfy skierowanej do młodzieży. Dziewczęta i chłopcy z billboardów byli ubrani w ciuchy ze specjalnej kolekcji zaprojektowanej przez 25-letniego Bartka Wieczorka, jednego z liderów polskiej fali street fashion. Kampania odniosła duży sukces. Powtórka w wykonaniu innych producentów wydaje się nieunikniona.
I trudno się dziwić. Na świecie rynek mody od dawna składa się z trzech segmentów. Pierwszy tworzą kreatorzy i domy mody z najwyższej półki, np. John Galliano, Carl Lagerfeld, Stella McCartney. Drugi to wielkie firmy odzieżowe: Benetton, Zara czy H&M. W trzecim całkiem rozległe miejsce znaleźli dla siebie młodzi projektanci szyjący (często w chałupniczy sposób) dla swoich rówieśników, którzy zwyczajnie chcą się wyróżnić z tłumu. I albo sami odnoszą komercyjny sukces, albo ich pomysły stają się inspiracją dla projektantów z pierwszego oraz drugiego segmentu.
– Ikoną street fashion jest oczywiście Westwood. Zaczynała 30 lat temu – tłumaczy Filip Niedenthal, dziennikarz modowy. – Szyła dla siebie i znajomych. Potem otworzyła butik na King’s Road w Londynie o nazwie Sex. Po ciuchy zachodził tam każdy szanujący się punk i fan Sex Pistols. Dziś Westwood ma 500 sklepów na całym świecie, a w 1992 roku otrzymała nawet Order Imperium Brytyjskiego.
W Londynie przełomu lat 70. i 80. street fashion stało się prawdziwym fenomenem. Powstały wówczas takie bazary, jak Portobello i Camden. Młodzi ludzie, często bez żadnej artystycznej edukacji, łazili po second-handach, wyszukiwali ciuchy, przerabiali je w domu, łączyli z innymi. Ubierali się w nie sami lub sprzedawali znajomym. Tak jest do dziś. – Galliano i inni kreatorzy mody systematycznie wysyłają asystentów na Portobello i Camden – opowiada Arkadius, najbardziej znany polski projektant, na stałe mieszkający w Londynie. – Podpatrują, co robią młodzi twórcy, a następnie kopiują te pomysły, przyczepiają swoją metkę i udają, że to ich oryginalny pomysł.
Z ruchu street fashion wyrósł również angielski magazyn „I.D.”. Założony na początku lat 80. jako odbijany na ksero zin, obecnie jest grubym, kolorowym i bodaj najbardziej szanowanym pismem o modzie dostępnym na całym świecie.
U nas trzysegmentowy rynek mody dopiero się tworzy. Problem w tym, że dotychczas, głównie za sprawą gustów Jolanty Kwaśniewskiej, „wysoka moda” kojarzyła się w Polsce z produkcjami Ewy Minge i Teresy Rosati. – A przecież to w ogóle nie jest moda. One robią straszne badziewie. Nie zaliczyłbym ich do żadnego segmentu – irytuje się Marcin Dąbrowski, stylista pracujący m.in. dla TVN Style.
Jeśli można mówić o rodzimym obiegu high fashion, tworzą go projektanci pokroju Dawida Wolińskiego, Ani Kuczyńskiej, duetu Paprocki & Brzozowski czy Gosi Baczyńskiej. W segmencie mody masowej dobrze radzą sobie firmy LPP (marka Reserved) i Quiosque. A jakie szanse ma street fashion?
W jeden z październikowych czwartków odwiedzam zrujnowaną kamienicę na warszawskiej Pradze, gdzie spotykam kilkusetosobowy tłum dwudziestoparoletnich ludzi. Kolorowo ubrani w oryginalne, ale nie eleganckie ciuchy, na głowach asymetryczne fryzury. W tle głośna, klubowa muzyka. – Ej, chodźcie. Zaczyna się – krzyczy Bartek Wieczorek, który kręci tym całym interesem. Wchodzimy do pomalowanego na biało wnętrza. Tłum rozstępuje się przed dwoma mężczyznami, którzy dzierżąc w dłoniach biało-czerwoną taśmę, próbują wytyczyć granice wybiegu. Muzyka staje się głośniejsza, a na wybiegu pojawiają się modelki – zwyczajne dziewczyny – ubrane a to w fikuśne sukienki, a to w poszarpane dżinsy i sprane podkoszulki.
Pokazy na stołecznej Pradze to inicjatywa Wieczorka i artystki Anny Baumgart. W sierpniu rozpuścili wici po znajomych, dali ogłoszenie w prasie. Wszędzie, gdzie mogli, informowali, że szukają młodych zdolnych ludzi, którzy projektują ciuchy.
– Zgłosiło się kilkadziesiąt osób, wybraliśmy czterdziestkę. Nie stoją za nimi żadne koncerny, nie promują ich pisma o modzie. Przyświeca im jeden cel: chcą pokazać potencjalnym nabywcom, że można się ubierać nie tylko w seryjnie produkowane dżinsy i bluzy – mówi Wieczorek.
A Baumgart dodaje: – Nie chodziło mi o samą modę. Te pokazy traktuję jak akcję artystyczną. Doszłam do wniosku, że wygląd ludzi na ulicy odzwierciedla nastroje w społeczeństwie, moim zdaniem polska ulica mówi, że boimy się inności i jesteśmy bardzo nietolerancyjni.
Ale sami projektanci nie są jeszcze pewni swego. Zastanawiają się, czy w najbliższym czasie będą mogli ze swego hobby uczynić zawód. – Na razie mało zarabiam na modzie. Sprzedaję ciuchy, ale to nie starcza na życie. Mam nadzieję, że niedługo to się zmieni – mówi 21-letnia Ala Winiarska, studentka ASP w Łodzi, uczestniczka pokazów na Pradze.
Rodzimi twórcy street fashion sprzedają swe produkty w cenach od 50 do 400 zł, nie więcej niż kilka sztuk miesięcznie. Wszyscy zgodnie odżegnują się jednak od jakichkolwiek związków z wielkimi producentami. – Działamy w opozycji do dużych firm odzieżowych, których celem jest zunifikowanie całego świata – deklaruje odważnie Paulina Radzikowska, 21-letnia studentka wydziału projektowania łódzkiej ASP. 18-letnia Zuza Below, uczennica technikum odzieżowego, dodaje: – My robimy pojedyncze egzemplarze, a oni długie serie. Marzę, aby ludzie w końcu zrozumieli, że nie wszyscy muszą się ubierać tak samo.
Rebeliancka retoryka twórców street fashion jest na całym świecie podobna, lecz przecież systematycznie wsiąkają oni w główny nurt mody, a ich pomysły są wykorzystywane nie tylko przez wielkich kreatorów, ale także ubraniowe korporacje. 21-letnia Zuza Sowińska, studentka łódzkiej ASP, zapytana, czy współpracowałaby z korporacją, zastrzega, że zrobiłaby coś np. dla H&M. – Ale tylko, gdyby firma zamówiła limitowaną kolekcję i nie wtrącała się w projekty – dodaje.
Najwięcej zamieszania w polskim światku street fashion robią studenci i absolwenci wydziałów projektowania ubioru oraz wzornictwa łódzkiej ASP. Akademia co roku wypuszcza około setki kandydatów na projektantów. Oni z kolei mają świadomość, że najlepszym miejscem na zrobienie kariery jest stolica, i masowo ciągną do Warszawy. Tutaj spotykają ludzi, którzy w modę bawią się bez żadnych dyplomów. Jak Bartek Wieczorek, który trochę studiował dziennikarstwo, trochę na ASP, a teraz opowiada: – To mnie zupełnie nie rozwijało. Znacznie lepiej mi idzie bez studiów. Mam ciągle nowe, oryginalne pomysły.
Pozostaje zasadnicze pytanie – czy nadszedł już u nas czas na ekspansję nietypowej mody dla ludzi młodych i odważnych? Arkadius próbował zrobić biznes w Polsce. Otworzył sklep w centrum Warszawy, lecz wiosną tego roku zwinął interes i wrócił do Londynu. – Polacy nie są jeszcze gotowi ubierać się oryginalnie – przestrzega grobowym głosem. Ale Arkadius przekroczył już trzydziestkę. Może musimy czekać, aż nasze gusty zmienią dwudziestolatkowie.