No i stało się…
Pogoda sie zepsuła. Takich mrozów nawet najstarsi górale nie pamiętają. Tu nawet grzaniec , herbata sokiem malinowym nie pomoże. Ratuj sie kto może… epoka lodowcowa w amerykańskim wydaniu nadchodzi. „Pojutrze” bo o tym filmie tu mowa, miałem okazję widzieć w naszym drogim Kinoplexie. I cóż można o nim powiedzieć?Fabuła nie zachwyca złożonością. Klimatolog (Denis Quaid) odkrywa nadchodzącą katastrofę, stara sie ostrzec wiceprezydenta USA, ten jak zwykle nie ma czasu i ochoty nikogo słuchać, kataklizm nadchodzi, wiceprezydent zaczyna słuchać, ale jest za późno, pare milionów ludzi umiera, coś sie dzieje – czyli utarty schemat katastrofy spod znaku gwiaździstego sztandaru.
Największym atutem filmu miałby być efekty specjalne. Jakość jest przywoita chociaż tu i uwdzie widać niedociągnięcia (szczególnie w animcji zwierząt). Ilość także nie zachwyca ale szęśliwie przekracza gatunkowe minimum.
Więc co tak naprawdę się dzieje? Niby wiele.
Na skutek globalnego ocieplenia pękają i topnieją lodowce. Ogromny przypływ słodkiej wody miesza sie ze oceaniczną (słoną) co wywyołuje zakłócenia prądów morskich, efektem czego jest specyficzna burza w której centralnym temperatura spada do -101 stopni celsiusza dosłownie w pare sekund. Jednak zanim reżyser uraczy
nas pokazowym zamarzaniem ludzkich twarzy, pocieszymy swoje oczy tornadami nad Los Angeles które niszczy przewysokie i jak zawsze dumne amerykańskie wieżowce. Co ciekawe? Mimo iż kataklizm „adresowany” jest do całej kuli ziemskiej, największe spustoszenie sieje na półkuli północnej na której znajduje sie między innymi jakie państwo? Wujeka Sama oczywiście.
Rosja, kraje skandynawskie, czy dajmy na to Kazachstan leżacy nawet bardziej na północ niz Stany Zjednoczone nie wspomniane są nawet słowem. Czyżby reżyser sugerował że to właśnie Aameryka ponosi największa winę za obecny klimat? Amerykanie najwyraźniej lubują się w katowaniu swojego kraju przeróżnymi nieszczęściami. A to „Twister”, a to „Vulcano” teraz przyszła kolej na Dziadka Mroza.
Jednak czym byłby film bez wątku miłosnego/rodzinnego/tudzież innego. Niestety… W „Pojutrze” mamy wszystko. Trochę to nie na miejscu gdy po „atrakcynym” tornado, następuje cięcie i widzimy tatusia marwiającego sie o czy synalek wsiądł już do pociągu… Jakoś nie za smacznie to podane. Brak tu stopniowania napięcia czy płynnych przejść między wątkami.
Dla erotomanów: Film nie zawiera ŻADNYCH scen erotycznych. (czytaj. scen łóżkowych). Trochę to niecodzienne jak na amerykańską produkcję prawda? Ale nie ma się co dziwić, w końcu w temperaturze -101 C nawet gorące harce namiętnych ciał nie gwaranują udanego pożycia.
Jak podsumować ten film? Fani kina katastroficznego będą mieli ciekawy seans. Miłośnicy science-fiction już mniej. Dla romantycznych dusz szukających emocjonalnych uniesień i wyciskających łzy polecam wypożyczyć Love Story z pobliskiej wypożyczalni.
Ja bawiłem sie przyzwoicie.