Dwa dni temu wraz z dziwczyną wybrałem się do kina Kinoplex na film „Świt żywych trupów”. Fabuła filmu nie jest zbyt rozwinięta. Na ulicach małego, sielankowego dotąd miasteczka szaleją hordy krwiożerczych zombi. Grupka ludzi, którym udało się ujść cało, znajduje schronienie w lokalnym centrum handlowym.Znajduje się w niej sympatyczna pielęgniarka (Polley), potężny policjant (Rhames), rozsądnie myślący facet Michael (Weber), małomówny Murzyn (Phifer) z ciężarną żoną Rosjanką (Korobinka), chamowaty ochroniarz (Kelly) i inni. Ponieważ zombi gromadzący się pod „molem” robią się coraz bardziej agresywni, nasza grupka decyduje się na ucieczkę. Trochę racjonalizuję tę decyzję, która bynajmniej nie wydaje się konieczna, no ale dzięki niej przynajmniej pod koniec mamy kawałek w miarę emocjonującej akcji. Bo przedtem jest, prawdę mówiąc, nudnawo: od czasu do czasu wyskoczy z jakiegoś ciemnego kąta wygłodzony zombi i albo od razu zostanie zlikwidowany strzałem w głowę (to jedyny na nich sposób), albo kogoś zdąży ukąsić i wtedy zlikwidować trzeba ukąszonego – i tak w kółko.
Film nie stwarza realnej atmosfery zagrożenia (ja przynajmniej jej nie czułem) ani nie buduje emocjonalnych związków między bohaterami i widownią: mało o tych ludziach wiemy i niespecjalnie się ich losem (poza kilkoma wyjątkami) przejmujemy. Jest tu za to dużo krwi, mnóstwo eksplodujących mózgów, kilka przebłysków niezłego czarnego humoru i – to właściwie wszystko. Najważniejsze jednak, że „Świt…” już nie straszy: mnie widok zombi (będących niewątpliwym popisem charakteryzacji) raczej bawił niż przerażał i wcale nie byłem w swojej reakcji odosobniony.