Jak szukałem roboty w Irlandii

Irlandia otworzyła przed Polakami swój rynek pracy. Ale dublińczycy niechętnie otwierają przed nami drzwi do swoich firm.
30 KWIETNIA 2004
Pogranicznik na lotnisku układa usta w radosny uśmiech: – Co ci będę stawiał pieczątkę. Od jutra i tak jesteśmy jednym krajem.Taksówkarz opowiada, jak dobrze im teraz w Irlandii, nam na pewno też tak będzie. I to niedługo.
W nocy fajerwerki, jakich Dublin nie widział. Na masztach nad rzeką Liffey flagi nowych członków wspólnoty. Biało-czerwona tuż koło mojego hotelu na Parliament Street, w samym sercu miasta. Hotel Bridge House – dwie gwiazdki, 60 euro za dobę, wielkie metalowe łóżko, wytarty dywan. Idealna baza do wypadów po pracę.

SOBOTA, 1 MAJA
Pierwszy roboczy dzień to wtorek. Działać trzeba już. W wielkiej księgarni na Grafton Street brodaty okularnik za ladą odradza szukanie pracy w tym miejscu. – Możesz zostawić CV – mówi. – Prędzej czy później przyjmą cię do księgarni. Ale nie radzę. Marna kasa, 1200 miesięcznie, a wynajęcie mieszkania to okrągły „tauzenek”. Utrzymuje mnie kobieta.
W biurze bukmacherskim Boylesports nie lepiej. Zwabia mnie wielki plakat – szukają pracowników, oferują luźną atmosferę pracy w klimatyzowanym wnętrzu. Ale płacą słabo.
Kobieta przy kasie: – Na dzień dobry jako kasjer dostaniesz siedem i pół euro za godzinę. Musisz wyglądać sympatycznie – lustruje mnie wzrokiem. – I umieć szybko przeliczać banknoty.
Nie biorę nawet karty zgłoszenia do pracy. I tak nie umiem szybko przeliczać.
Za to jestem dziennikarzem. A dziennikarz w Irlandii zarabia przynajmniej 30 tysięcy euro rocznie. Peter Murtagh, redaktor działu zagranicznego najważniejszej irlandzkiej gazety „The Irish Times”, uprzejmie informuje przez telefon na portierni: – Może będziemy potrzebować człowieka, żeby pisał o nowych członkach Unii. Bądźmy w kontakcie.
Zostawiam u portiera CV, adres e-mailowy, numer komórki, telefon do hotelu i zapewnienie, że będę na każde wezwanie. Peter Murtagh się nie odezwie.

NIEDZIELA, 2 MAJA
Na malowniczych uliczkach Dublina antyglobaliści tłuką się z policją. Rozpoznaję teren, drukuję CV w kafejce internetowej (dwa euro za godzinę przy komputerze).
Miasto składa się głównie z pubów, biur bukmacherskich i pośrednictwa pracy. W biznesie szukania pracy dla innych pracuje w Irlandii na pełnych etatach siedem i pół tysiąca ludzi. Niestety, do wtorku mają wolne.

PONIEDZIAŁEK, 3 MAJA
Od czegoś są jednak kumple z liceum. Jarka Płacheckiego namierzyłem przez Internet. Nie widzieliśmy się 15 lat. Zarządza restauracją SupermacŐs – irlandzkim McDonaldem.
Cztery lata temu w „Gazecie Wyborczej” znalazł ogłoszenie o pracy dla menedżera w Irlandii, odpowiedział i multipleks w Warszawie zamienił na sklep z salą do bilarda w Dublinie (dopiero ostatnio przeniósł się do SupermacŐs). Zarabia tyle co w Polsce, ale za to ma mniej stresu.
– Tu nie ma zwierzęcej konkurencji, ale system pracy jest bardziej bezwzględny. 15 osób robi to samo co 80 w Polsce. Mam pod sobą ludzi z całego świata, z wyjątkiem Irlandczyków, bo oni nie przyjdą do pracy na siódmą rano. Irlandzcy menedżerowie też są inni niż nasi, bardziej wyluzowani.
W „Irish Timesie” znajduję tekst, który wyjaśnia luzactwo Irlandczyków. Badania wykazały, że są bardziej pewni swoich posad niż inni Europejczycy. Tylko 16 procent z nich zakłada możliwość, że zostaną wylani z pracy w ciągu najbliższego roku.
Jarek Płachecki awansuje, ale warunkami pracy wcale się nie zachwyca. Dostał plastikowe krzesło, metalowe biurko bez szuflad i pokój bez ogrzewania.
– Załatwisz mi jakąś pracę? – pytam jak kolega z klasy.
– Najwyżej przy robieniu kanapek: 6,35 brutto za godzinę z prawem do małego zestawu i coca-coli dziennie. Musisz się decydować już, bo ciągle przychodzą Polacy z CV.

WTOREK, 4 MAJA
Biuro FAS (irlandzkie pośrednictwo pracy) wygląda jak obietnica. Ciepło, przytulnie, darmowy telefon, komputery wypluwają oferty pracy. Para Polaków przegląda oferty na ekranie.
Mary, pracownica FAS, wybija mi z głowy pracę nauczyciela: – Belfer w podstawówce musi znać gaelic, staroirlandzki.
Może to dobrze – irlandzcy nauczyciele masowo załamują się nerwowo i biorą zwolnienia od psychiatrów.
Są jeszcze uniwersytety. W CV mam wpisany doktorat z filozofii. Sekretarka instytutu filozofii Trinity College patrzy na mnie z mieszaniną współczucia i rozbawienia: – Nie ma pan szans. To mały kraj, nie potrzebujemy zbyt wielu filozofów.
Wizyta na uniwerku i tak się opłaca. Znajduję ogłoszenie na tablicy. Tom i John zatrudnią kierowców rikszy. Pedałując, można zarobić nawet 150 euro za sześć godzin. Szkoda, że numer Toma jest nieczynny, a Johna okazuje się faksem.
W agencji Acreative potrzebują tylko finansistów. W Graftonie (ma filię w Polsce) – księgowych. W B.B.T. grzecznie wybijają mi z głowy wymarzony zawód pracownika społecznego. Nie mam uprawnień. W agencji Atlas radzą, żebym znalazł pracę w przemyśle (można przebierać krewetki na statkach) i nauczył się gaelic (podobno jest łatwiejszy niż mandaryński).
W agencji Reed mówią, że ze 20 ludzi szukało w ostatnich dniach pracy z językiem polskim i na pewno takiej nie znajdę. Wierzę im – w FAS słyszałem wszystkie języki ze słowiańskiej rodziny.
Na sklepach i restauracjach czytam napisy: „Prosimy nie wchodzić z CV. Nie szukamy pracowników”. Wczoraj ich jeszcze nie było.

ŚRODA, 5 MAJA
Marek (23 lata), Marcin (23) i Stefan (46 lat) razem szukają szczęścia. Marcin w Krakowie zakładał okna przez pół roku, ale firma padła. A w gazetach pisali, że w Irlandii pracy w bród.
– Gdybym wiedział, jak jest, nie przyjeżdżałbym tu – mówi z trwogą w głosie.
Dobrze, że chociaż spotkał Stefana i się go uczepił, bo z jego angielskim krucho. Pieniędzy starczy mu na trzy tygodnie – nie znajdzie pracy, wróci. Nie wie tylko za co, bo bilet kupił w jedną stronę. Stefan angielskiego nauczył się pod ziemią. W kopalni diamentów w RPA. Wrócił do Polski, kasę wydał i znowu ruszył w świat za chlebem. Minę ma nietęgą. – Powiedzieli, że nie nadaję się na farmę. Za słabe kwalifikacje. Mogłem się nie przyznawać, że krowy doiłem tylko ręcznie.
Zrozumiałem – wpadłem w tłum polskich nomadów krążących od agencji do agencji. Polują w stadzie. Przewodzi ten, który zna angielski.
Hostel Chelsea. W środku 20 Polaków. Na Gardiner Street podobnych hosteli jest kilka.
– Polacy mieszkają po sześciu, płacą po 18 euro za dobę – mówi Hanah z recepcji w Chelsea. – Nazywamy ich polską mafią, zaczęli przyjeżdżać w kwietniu. Niektórzy już wpadają w depresję.
Kilku rodaków (20- 25 lat) siedzi smętnie na krzesłach w pokoju ogólnym, dwóch kłóci się zawzięcie, kto powinien zapłacić za śniadanie. Leszek (pracował kiedyś w Austrii, więc zna te klimaty) patrzy na nich ze współczuciem. – Tu się odbywa naturalna selekcja. Tylko najwytrwalsi znajdą pracę. Tym nie daję dużych szans – wskazuje głową na smętnych.
Adam (29 lat) był już nawet na rozmowie kwalifikacyjnej. Właściciele gospodarstwa zachwycali się nim: młody, silny, kawaler i jeździ traktorem. Następnego dnia zadzwonili, że ma za niskie kwalifikacje. Dziewięć euro za godzinę rozwiało się jak dym z papierosa. – O kant dupy to rozbić – złości się Adam. – Mają po stu ludzi na jedno miejsce. Można składać CV do usranej śmierci.

CZWARTEK, 6 MAJA
Baggot Street. Rzędy domów o kolorowych drzwiach. Na czynsz stać tu tylko kancelarie prawnicze, firmy konsultingowe i dentystów. Pod Burger Kingiem w śpiworze jeszcze wczoraj spał jeden człowiek o słowiańskich rysach. Dzisiaj oczy przeciera trzech (zbliża się dziewiąta).
Postanawiam: wejdę do pierwszej firmy, która ma coś wspólnego z dziennikarstwem albo filozofią. 10 metrów dalej zatrzymuje mnie szyld „Media World, Ltd”. Brzmi dobrze.
– Nie mamy roboty – oznajmia najchudszy z bladych mężczyzn przy komputerach. – Ale wiesz co, zadzwoń do Gabi Thesing, naczelnej „Business & Finance”, to bardzo rozsądna kobieta.
– Dobra, spotkajmy się – Gabi okazuje się litościwa. – W pubie Thomas Reed, koło twojego hotelu.
Biorę kilkenny, Gabi piwo bezalkoholowe.
– Nie zatrudnię nikogo przez najbliższych parę lat. A ciebie nigdy, bo nie jesteś specjalistą od biznesu. W Dublinie nie znajdziesz od razu pracy w dziennikarstwie – mówi.
A więc dobrze zrobiłem, że zamówiłem piwo z alkoholem.
Gabi radzi: – Musisz wziąć jakąkolwiek pracę i wysyłać teksty do gazet.
I zamawia tekst na 650 słów o tym, jak Philips przeniósł księgowość z Dublina do Łodzi. Zapłaci parę stów. A jeśli będzie w porządku, zamówi kolejne. Radzi iść do Radia Newstalk 106, bo ta stacja ma odlotowy program. Daje namiary na producentkę Victorię Enright, dopija produkt piwopodobny i wychodzi.
Recepcjonistka w hotelu ma jedną dobrą wiadomość: – Dzwonił Enzo. Zostawił numer telefonu.
Kim do diabła jest Enzo? Może być kimkolwiek – Dublin jest już zapchany moim życiorysem z numerem telefonu do hotelu. Mam nadzieję, że jest kimś bardzo bogatym.

PIĄTEK, 7 MAJA
– Jak to zły numer? Żartujesz, prawda?
– No, nie ma takiego – tłumaczy recepcjonistka i odkłada słuchawkę. Nigdy nie dowiem się, kim jest Enzo.
W Radiu Newstalk 106 Victoria Enright jest pod wrażeniem, że po 11 września 2001 r. nadawałem korespondencje z Nowego Jorku. – Na początek damy ci pewnie coś łatwego, przegląd prasy, potem zobaczymy. Ale z etatem nie jest łatwo. Daj znać, jak wrócisz do Dublina.
To już coś. Muszę tylko znaleźć jakąś prostą robótkę na początek i walczyć o to radio. Maszyna szczęścia w biurze FAS burczy i wypluwa z siebie kwit z prostą robótką: kandydat musi odkurzać, słać łóżka i sprzątać w hostelu. 7,62 euro za godzinę i darmowy, choć lekki posiłek. Dzwonię.
– Oferta wciąż ważna? Świetnie. To kiedy mam wpaść i zacząć sprzątać? – pytam.
– Najpierw proszę przysłać nam CV.
– Ale przecież piszecie, że jest tylko jeden warunek: trzeba znać angielski. Chyba słyszy pan, że znam.
Głos w słuchawce: – Zgłosiło się wielu kandydatów. Proszę przysłać CV.

MARCIN FABJAŃSKI Przekrój