Pianista (reż. Roman Polański)

Nie ukrywam, że gdy po raz pierwszy słyszałem o filmie “Pianista” Polańskiego, czułem swego rodzaju ekscytację. Może to dziwne, wręcz niestosowne, aby ekscytować się na myśl o filmie traktującym o holocauście, nie myślałem jednak o nim w takich kategoriach, był to raczej dla mnie film polskiego reżysera, uznany, doceniony i nagrodzony na świecie.Oglądając relację z festiwalu filmowego w Cannes cieszyłem się jak dziecko widząc Polańskiego odbierającego Złotą Palmę. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie myślałem o “Pianiście” jako o filmie opowiadającym o holocauście – czy o wojnie w ogóle.

Zanim jednak wybrałem się na film do kina, byłem już do dzieła Polańskiego zniechęcony za sprawą przeczytanej wcześniej recenzji. Dopiero po tej lekturze dotarło do mnie, o czym właściwie jest ów film. Nie to jednak wzbudziło moją niechęć, lecz sama formuła filmu. Czy prawdziwe miały być słowa recenzenta, że od pewnej chwili tytułowy Pianista przestaje już być pełnokrwistą postacią, jest li tylko łącznikiem pomiędzy różnymi scenami z wojennego “życia” Warszawy oraz warszawskiego getta? Recenzja tamta wywołała u mnie do filmu uprzedzenia.

Jednak – po obejrzeniu filmu – okazało się, że nie jest tak źle jak czytałem. Dobra (poprawna?) gra aktorów tak zagranicznych, jak i naszych. Dobra również reżyseria (widać, że Polańskiemu zależało), scenariusz, świetna muzyka Kilara (i Chopina), montaż, scenografia… Z czysto technicznego punktu widzenia – poprawnie. Do tego dochodzi jednak formuła korepetycji. Cały czas miałem wrażenie, że film stworzono (pomyślano), jako korepetycje z holocaustu dla amerykańskiej (czy też – jakiejkolwiek innej) młodzieży. Kolejne wprowadzane postaci służą tylko wyrażaniu postaw, tak wobec wojny, jak i później – wobec getta. Kolejne wydarzenia w filmie podporządkowane są ukazywaniu różnego rodzaju ucisków stosowanych przez hitlerowców, wobec Żydów. Od konieczności noszenia opasek na ramieniu, poprzez szereg upodleń (zakaz chodzenia po chodniku), aż po “przesiedlenia”, czyli wywózki do obozów zagłady. Widzimy więc dramaty poszczególnych ludzi, jednostek jak i całej społeczności. Widzimy Żydów w skrajnym upodleniu, na skraju zezwierzęcenia.

Pozwolę sobie podzielić film na dwie części, pierwsza – dziejąca się wewnątrz getta, podczas przymusowej pracy, druga zaczyna się, gdy bohater ucieka. Od tej chwili jego rola maleje coraz bardziej. Jest już tylko po to, aby ukazywać kolejne sceny, których jest świadkiem, patrząc przez okna swych kryjówek. Widzimy więc powstanie w getcie (w trzech – czterech scenach). Następnie kilka scen z Powstania Warszawskiego, już bardziej rozbudowane, bo w scenach może siedmiu. Przez cały ten czas Pianista potrzebny jest tylko po to aby, poprzez nawiązania z fabułą, film nie wydawał się być dokumentalną rekonstrukcją wydarzeń (ktoś musi przez to okno wyglądać). Dopiero w ostatnich scenach Pianista ożywa ponownie, coś mówi, coś robi, gra na fortepianie (co niechybnie ratuje go przed ostateczną utratą człowieczeństwa), odniosłem jednak wrażenie, że jest to zabieg pozorny, stało się tak po to, aby zaserwować kolejną postać – postawę. Niemieckiego oficera pomagająceg
o Pianiście. Miało to chyba na celu podkreślenie, ze nie każdy Niemiec, musiał otwierać ogień do Żyda, tylko dlatego, że ów jest Żydem.

Jeśli więc przyjąć, że Polański zamierzał stworzyć film – lekcję dla młodzieży (tak amerykańskiej, jak i jakiejkolwiek innej), trzeba oddać, że wyszło to znakomicie. Powiedzieć również należy, iż taki film jest potrzebny, w momencie, gdy w kinach filmy wojenne to w większości patetyczne amerykańskie superprodukcje, opowiadające o dzielnych “amerykańskich chłopcach” na wszystkich frontach świata, wśród filmów, w których królują mniejsze lub większe zakłamania historyczne (mniejsze: bohater Pealr Harbor lata na Spitfirerze Jana Zumbacha, Większe: przypisywanie sobie zdobycia i rozpracowania enigmy), potrzebna jest produkcja, która pokaże wojnę nie jako pole chwały, lecz przerażającą tragedię dotykającą przede wszystkim ludność cywilną.

Mimo to Polański wydaje się zapatrzony właśnie w te amerykańskie superprodukcje, przez całą projekcję odnosiłem wrażenie, że tak naprawdę film nie różni się aż tak bardzo od hollywoodzkich produkcji. Gdyby nic o “Pianiście” nie wiedział, sądziłbym, że nakręcił ją jakiś naśladowca Spielberga i jego “Listę Shindlera”.

Podsumowując, mogę stwierdzić, że jest to dobrze zrealizowana lekcja z holokaustu. Ale może powinna mieć inny tytuł… “Holocaust w pigułce?”

Hubert Zaród whiteman_kielce@go2.pl