The Hub w Jazz Clubie

Miało być nowocześnie, i było. Miało być głośno, i było, oj było. Miało być groźnie, i było, choć tylko pozornie – na pokaz, bo na scenę artyści wyszli, i w pierwszym utworze wystąpili w symbolicznych maskach, jakie zakłada się najgroźniejszym przestępcom w zakładach karnych USA. Poza tym wszelkie podejrzenia, że nowojorska młodzież zaserwuje dziką jazdę w stylu free okazały się być na szczęście nietrafne.Trio zaprezentowało swoją własną muzykę, w sposób niezwykle dynamiczny i jednocześnie niezwykle precyzyjny. Ich kompozycje to nowoczesna hybryda jazzu, metalu, hip-hopu i punka, w większości o charakterystycznej, bardzo gęstej fakturze, ale jednocześnie również ze wspaniałymi momentami oddechu. To muzyka wymagająca od grających maksymalnego napięcia i niezwykłego stopnia koncentracji w ciągu całego, długiego koncertu. Aż trudno uwierzyć, że można tak długo, z taką siłą i tak perfekcyjnie trzymać wszystko pod kontrolą, bez żadnych kiksów, momentów przestoju czy zwykłego odpuszczenia sobie na chwilę, gdy partię solową gra inny muzyk. Naprawdę godna podziwu wytrzymałość. A wszystko przy wręcz ogłuszającym nagłośnieniu, które po początkowym rzec by można szoku, w miarę upływu czasu stawało się coraz bardziej zrozumiałym, wręcz nieodłącznym elementem koncertu.

Cała trójka muzyków to znakomicie wykształceni artyści. Na scenie pojawili się z grubymi zeszytami niezbędnych im w czasie koncertu nut. Ich znakomite zgranie budziło podziw. Wykonywane przez nich w karkołomnie szybkich tempach bardzo długie partie unisono były czymś niezwykłym. Wirtuozi swoich instrumentów popisywali się na nich wręcz akrobatycznymi umiejętnościami. Bardzo niepozorne instrumentarium (najmniejszy zestaw perkusyjny, jaki kiedykolwiek grał w Jazz Clubie) wzbogacone licznymi elektronicznymi efektami pozwalało im uzyskiwać dowolne brzmienia.

Poza wszystkim nowojorczycy okazali się być niezwykle otwartymi i sympatycznymi ludźmi. Stąd po przerwie nieoczekiwanie w jednym utworze gościnnie zagrał z nimi młody kielecki trębacz Mariusz Davis Matys. W rozmowie Sean przyznał, że Berkeley do owszem bardzo dobra szkoła i warto było ją ukończyć, ale najwięcej nauczył się już potem w Nowym Jorku grając z różnymi muzykami i słuchając innych na koncertach. Oby więcej okazji do tego typu edukacji mieli nasi młodzi muzycy.

jazz club jazz@poczta.onet.pl fot. Grzegorz Adamiec